Co roku – w maju – dzieją się
rzeczy dziwne (w przyjemnym tego słowa znaczeniu). Nie wiem czy to za sprawą
moich urodzin, czy magii tego miesiąca, ale tradycją stało się to, że rokrocznie wygrywam na początku maja przeróżne
konkursy. Zupełnie przypadkowo.
Jakieś dwa tygodnie temu
dowiedziałam się, że aktorzy Och-Teatru zagrają w Łodzi „Zemstę”. Och-Teatr, „Zemsta”,
Łódź! Kolejność wyrazów przypadkowa; smutek, jaki się za mną wlókł przez
ostatnie dni – już nie. Marzył mi się ten spektakl z tysiąca różnych powodów,
od szalenie prozaicznych (bo jestem od teatru uzależniona) po bardziej
górnolotne (bo Żak i Barciś, za którymi szaleję odkąd jako kilkuletnie dziecko zauroczyłam
się „Miodowymi latami”). Marzył mi się, marzył, ale bilety z nieba nie spadają.
A ja i tak przekraczam granice rozsądku, kupując ich po kilka tygodniowo.
Wczoraj rano jeszcze sobie
westchnęłam, czytając zapowiedź nadchodzącego spektaklu. Już pogodziłam się
jako tako z losem i doszłam do wniosku, że „nie ma tego złego…” - sztukę
zobaczę innym razem. Ale jak to mówią – przed przeznaczeniem nie uciekniesz.
Spektakl o 20:30, a ja po 17-ej
wygrałam dwa bilety. Odbierałam akurat ze sklepu bransoletkę z motywem maski
teatralnej, gdy doszła do mnie wiadomość z wyczekiwanym słowem: „gratulujemy”.
Szaleńcze tempo, biała bluzka (już nigdy mi się nie będzie kojarzyć
zwyczajnie), autobus na Plac Dąbrowskiego, teatr! Uwierzyłam dopiero, trzymając
bilety w dłoni. Na dodatek – szósty rząd, idealnie naprzeciwko środka sceny.
Dziecko szczęścia pozdrawia. I zaczyna recenzować.
Zdjęcie ze strony Och-Teatru KLIK |
„Zemstę” Fredry oglądałam w
teatrze kilka razy. To sztuka z gatunku tych, które nigdy się nie nudzą. Niektóre
fragmenty znam już doskonale na pamięć (kiedyś przyszło mi grać Klarę!), a mimo
tego, to właśnie one bawią mnie najbardziej.
Widziałam na scenie różnych
Cześników i różnych Papkinów, ale Cezary Żak i Artur Barciś zatarli grą
aktorską wspomnienia o wszystkich swoich poprzednikach. Papkin (grany przez
Barcisia) wbiegł na scenę z prędkością światła, całkowicie skupiając na sobie
uwagę widowni. I tak zostało już do końca. Historia toczyła się gdzieś w tle,
ale dla mnie bezkonkurencyjny był cały czas on – tchórzliwy (za to odważny w
słowach), dziecinny, pazerny na pieniądze błazen, którego można pokochać od
pierwszego wejrzenia. Nie wyobrażam sobie dzieła Fredry bez Papkina. A Papkina
nie umiem już sobie od wczoraj wyobrazić bez Barcisia.
Scena pisania przez Cześnika (a
raczej Dyndalskiego) listu do Rejenta to scena, na którą czekam zawsze z
niecierpliwością. Żak dyktujący słowa poprzecinane gęsto powiedzeniem „mocium
panie” – mistrzowski! Nie lubię oglądać seriali i nie mam o nich zielonego
pojęcia, ale do „Miodowych lat” wracam nierzadko. A w tej scenie widziałam
mimikę i sposób zachowania Karola Krawczyka. Trudno było powstrzymać śmiech.
Zresztą – bez sensu byłoby to robić, za tak komiczną grę aktorom należał się
dowód na to, że radzą sobie fenomenalnie!
Podstolina grana przez Violę Arlak
mogłaby śmiało zaśpiewać za Kaliną Jędrusik – „bo we mnie jest seks!”. Wpaść na
pomysł zagrania Hanny w ten sposób – to było coś. Czytając „Zemstę”, nie
lubiłam Podstoliny, nudziła mnie i była taka… bezpłciowa. Zupełnie inna niż
Arlak. Na szczęście!
Na scenie widać było swobodę, a
jednocześnie precyzję. Każdy gest, spojrzenie, zachowanie idealnie współgrało z
całą konwencją przedstawienia. Dwie godziny minęły jak z bicza strzelił, żal
było pożegnać aktorów, dzięki którym przez cały ten czas uśmiech nie schodził z
twarzy.
Jeszcze raz ukłony w kierunku
Artura Barcisia. Tak niskie, jak nisko kłaniał się on przed Klarą i Podstoliną.
A ja tymczasem biegnę na
Inaugurację Festiwalu Szkół Teatralnych. Relacja już wkrótce, zaglądajcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz