czwartek, 29 października 2015

Wszędzie dobrze, ale... No gdzie najlepiej?

Są miejsca, za którymi się tęskni. Są miejsca, do których zawsze się wraca. Są miejsca, o których myśli się nawet wtedy, gdy jest się w innym - piękniejszym nawet - miejscu. Są miejsca, o których mówi się z czułością, miejsca, które nazywa się domem.
Za tydzień wracam do domu. Po półtora miesiąca w Pradze pakuję najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka i jadę na dwa dni do miejsca, gdzie powietrze pachnie szczęściem (jaki to banalny i jednocześnie jaki prawdziwy zwrot). Jadę do domu, żeby poczuć się beztrosko, zapomnieć o bożym i nie-bożym świecie, wypić kawę z ludźmi, którzy dzielą moją pasję, usiąść na chwilę w ogrodzie i myśleć o niczym, wzruszyć się i poruszyć, zaśmiać i zamyślić. W przyszły piątek wsiadam w autobus i jadę do Warszawy. Jadę do Teatru Polonia.
To miejsce - o którym mówię czasem moje miejsce na ziemi - obchodzi dziś urodziny. Piszę w dzień, a w dzień zawsze brakuje mi słów, a jeśli już je znajduję, wydają mi się śmieszne, zbyt małe, zupełnie nieodpowiednie do tematu. Milknę zawsze, gdy wiem, że muszę napisać o czymś, co wywołuje u mnie silne emocje. Może dlatego tak koślawie wychodzi mi pisanie o teatrze. Zawsze w tym pisaniu za mało miłości, słowa jakieś nieczułe, oschłe, nigdy idealne.
A teraz mam napisać o dziesięciu latach Teatru Polonia. Mam napisać o miejscu, które - nie boję się tych słów, choć są tak intymne, że czerwienię się, pisząc je - wpłynęło na to, kim jestem, zmieniło moje myślenie o świecie, dało mi pogląd na sprawy małe i duże. Jak napisać; czego życzyć? Nie wiedziałam tego o poranku, choć zaczynałam pisać z kubkiem kawy w dłoni, a kawa zawsze rozjaśnia myśli. Nie wiedziałam w południe, choć w głośnikach słychać było muzykę, która zawsze pomaga mi odnaleźć wenę. Nie wiem teraz, choć wróciłam właśnie ze spaceru po jesiennym parku, piję drugą kawę, a w perspektywie wieczoru czai się na mnie spektakl teatralny. Może wiedziałabym w środku nocy, pisząc półsennie, ale nie lubię składać życzeń na ostatnią chwilę. 
Życzę czułości - widzów do teatru i teatru do widzów. Tej czułości, do której nie można nie wrócić. Rodzinnej atmosfery, która nie pozwala odczuć granicy pomiędzy sceną a widownią. Mądrej beztroski i mądrych wariatów, którzy nie przechodzą obojętnie obok sztuki. Wciąż żywego dialogu i braku ciszy. Chyba, że ciszy potrzebnej, przyjacielskiej - tej życzę. Niegasnącej umiejętności budzenia do życia i do dobra. Odwagi w realizacji marzeń bezczelnych. 



Wracam do teatru. Do miejsca, które potrzebowało zaledwie minuty, żeby skraść moje serce i dla którego jestem w stanie zrezygnować z wielu rzeczy, wcale nie mniej ważnych. Wracam do domu. Bo przecież wszędzie dobrze, ale... w Polonii najlepiej.


środa, 28 października 2015

Trochę magii w kamienicy, czyli STOP dla zniszczenia...

Weszłam tam niepewnym krokiem, przy szatni czekała na mnie miła pani, z którą korespondowałam kilka dni wcześniej. Przeklinałam się w duchu za to, że założyłam buty na obcasie. Chciałam wyglądać profesjonalnie, a efekt był zupełnie odwrotny. Szybko jednak zapomniałam o butach, o stresie, o całym świecie.
Błąkałam się po zakamarkach Teatru Kamienica, zaglądałam do garderoby, poznawałam aktorów, wylądowałam nawet na próbie. Wcześniej – w kawiarni – spotkałam się na szybką herbatę z dyrektorem, Emilianem Kamińskim. Niewiele z tego pamiętam, to były początki moich przygód z teatrem, wszystko było nowe i zaskakujące. Kamiński opowiadał o tym miejscu z czułością i miłością, chłonęłam każde jego słowo, zazdroszcząc mu pasji, determinacji, sukcesu. Na próbie nawet nie drgnęłam, chociaż na scenie wrzało. Zwyczajnie wbiło mnie w fotel, dałam się ponieść atmosferze. Chyba wtedy po raz pierwszy zaczęłam czuć w teatralnym powietrze nie kurz, ale magię.
Mogę więc powiedzieć, że w Kamienicy przeszłam chrzest bojowy. Przyspieszone, kilkunastogodzinne preludium do teatralnej miłości. Miałam to szczęście, że trafiłam do teatru absolutnie wyjątkowego – nie tylko ze względu na wygląd, ale przede wszystkim ze względu na ludzi. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale dziś już wiem, ze takie miejsca, takie teatry są mi najbliższe – teatry oparte na przyjaźni, zaufaniu i wspólnej pasji. Teatry od ludzi dla ludzi.
Zdenerwowałam się (jak widać po wpisach dość choleryczna ze mnie osoba) na wiadomość o kłopotach Kamienicy. To trochę tak, jakby dowiedzieć się, że twoi najbliżsi przyjaciele wpadli w niemałe tarapaty. Zdenerwowałam się podwójnie, bo wciąż nie potrafię zrozumieć, czemu wszyscy ci, którzy chcą coś zrobić mają zawsze pod górkę. W dzisiejszych czasach dużo łatwiej przesiedzieć życie niż je przeżyć. O ile prościej mają ci, którzy siedzą, wiecznie narzekając od tych, którzy zdobywają się na odwagę i z czubkiem głowy w chmurach próbują zmienić rzeczywistość na lepsze.
Zawsze musi się znaleźć ktoś, komu się to nie spodoba. Nie znajdzie oczywiście żadnych racjonalnych argumentów – nie podoba mu się i już. A skoro się nie podoba, trzeba to zepsuć, zniszczyć, pozbyć się jak najszybciej.  Zniwelować wariatów, których zachciewa się od życia czegoś więcej niż pilota w jednej dłoni i butelki piwa w drugiej. Niszczyć jest dużo łatwiej niż budować. Niestety.

Z całego serca kibicuję Kamienicy. Trochę to śmieszne, pewnie infantylne, ale wierzę, że dobro zawsze wygrywa. Mówiąc szczerze – nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jestem po prostu jednym z tych wariatów z głową w chmurach. I mam nadzieję, że nigdy nie znormalnieję. 


Nie zostawiajcie teatru na pastwę losu. Kto chodzi, pomaga.

poniedziałek, 26 października 2015

Oda do Bogusia, czyli buntuję się przeciw niesprawiedliwości.

Napisałam post dwa dni temu. Nie dodałam go, ucząc się na wcześniejszych błędach - co zbyt emocjonalne, zazwyczaj zahacza o kicz. Przeczytałam dziś te moje notatki sprzed kilkudziesięciu godzin i pochwaliłam się za samokrytykę. Zaparzyłam śliwkową herbatę, umyłam włosy i kilka minut przed pierwszą zaczęłam pisać. Od nowa. Z tym samym tytułem. Z tą samą (nie)czułą apostrofą. Z żalem nieco mniejszym, ale wciąż żywym. No, po prostu zaczęłam pisać.

Bogusiu najdroższy,
nigdy nie byłam twoją fanką (nie bierz tego do siebie - przyciąga mnie zwyczajnie inne aktorstwo), ale teraz nagrabiłeś sobie u mnie konkretnie. Powinnam cię rozgrzeszyć, bo sama niedawno rzucałam kamieniami, ale ostatnio kiepsko u mnie z przebaczaniem, więc na rozgrzeszenie liczyć u mnie nie możesz.
Piszę do ciebie z akademika z Pragi, na korytarzu opary zioła, w kuchni syf, ale za oknem pięknie - jesiennie. Myślisz sobie teraz pewnie: lokalna patriotka za pięć groszy. A ja ci powiem, że nawet pięciu groszy bym za mój patriotyzm nie dała, bo - niestety - jeszcze dwa lata temu byłam ignorantem takim jak ty. A powiem ci, że chyba w życiu nie ma gorszej rzeczy od ignorancji.
Nie czuję się menelem, choć o twojej słynnej wypowiedzi dowiedziałam się w sobotni wieczór przy butelce wina. Myślę, że żyję, bo całkiem intensywnie chłonę świat, a przecież powinnam być umarłą, bo mi serce zabiło mocniej dla miasta umarłego - Łodzi. Może jestem zombi, nawet o tym nie wiedząc?
Dałeś ciała, Boguś. Przed tobą wielcy dali serce (Wajda z taką czułością mówił o Łodzi!), a ty dałeś ciała i niepotrzebnie narobiłeś sobie wrogów. A wystarczyło tylko ugryźć się w język. W imię zasad. Kto jak kto, ale ty powinieneś to wiedzieć. W imię zasad...
Łódź, kochany, trzeba umieć poczuć. Tak wiesz, otworzyć się na wszystko, co jest wokół; włóczyć się nocą albo wczesnym porankiem; iść w miejsca, w które iść nie polecają (zaopatrując się wcześniej w gaz pieprzowy lub różaniec - według upodobań); pojechać tramwajem na krańcówkę, zapominając migawki; zjeść żulika lub angielkę (nie mylić z żulem i Angielką!); na Zdrowiu na zdrowie wypić coś galantego i - w końcu - zakochać się niespodziewanie, z impetem w jakimś bałuciarzu (tudzież bałuciarce).
Nie będę zresztą się roztkliwiać, bo o Łodzi mogłabym długo (a jeszcze niedawno podsumowywałam ją przymiotnikiem ohydna, widzisz jak to nieładnie zamykać się światopoglądowo?). Nawet stąd nie pochodzę, ale chcę tego miasta bronić, bo - niestety - wciąż mnie drażni niesprawiedliwość i wciąż wierzę, że zbawię świat. I bliżej mi sto razy do niego niż do miasteczka, z którego pochodzę.
Komu brak tu kultury, pokazałeś wspaniale. My na jej brak nie cierpimy. A meneli spotkać można nie tylko w łódzkich bramach. To taka ciekawostka.
Z racji, że zrobiło się późno, a ja od rana biegnę poszerzać swoją wiedzę, zostawiam cię teraz z krótkim pytaniem: co ty, ku***, wiesz o Łodzi? 



Z tęsknoty za Łodzią pisze się listy... Parafrazując Pawlikowską-Jasnorzewską.

piątek, 9 października 2015

List gdzieś. Bez odbioru. Życzę wszystkiego.


Napisałam do niej kiedyś list:


Nigdy cię nie spotkałam i nigdy nie spotkam, ale napiszę, choć ty tego nigdy nie przeczytasz. Za dużo tego nigdy w tym liście, epatuje już od pierwszych słów. A wiem, choć cię znam tylko tyle, ile przeczytałam twoich wierszy, że ty też nie lubisz mówić nigdy i też sobie kpisz z tych wszystkich ograniczeń, które nakłada na nas życie. Którego ty już zresztą nie masz. A z którym ja nie umiem się jeszcze dobrze obchodzić.
Piszę, bo wiem, że mnie rozumiesz, podglądając mnie z tego świata, o którym ja nie mam jeszcze zielonego pojęcia, a w którym ty jesz teraz z czystym sercem lody malinowe. Z świata, w który ty do końca nie wierzyłaś, a przynajmniej nie przyznawałaś się do tej wiary wprost. Gdziekolwiek jesteś, uchyl rąbka chmur i wyjrzyj do mnie to opowiem ci co nieco o tym świecie, który zostawiłaś bezmyślnie, a który wciąż ma cię na myśli.
Wiem, że ty byś mi pomogła napisać poetycko o kalafiorze, tak, żeby nie wyszło to jak infantylna karykatura wiersza czy prozy, lecz jak mistrzostwo i awangarda. Trudne słowa, nie lubię trudnych słów, nie lubię utrudniać. Choć na ogół jest więcej rzeczy, które lubię, odkrywam je stopniowo. Nie pytam, czy wiesz o tym, bo nie możesz wiedzieć, chyba, że ten świat niedopowiedzeń, w którym teraz mieszkasz, pozwala wiedzieć więcej. Jeśli tak, to powinnam już skończyć pisać ten dziecinny list. Bo ty i tak wiesz wszystko.
Że najgorzej jak w pół zdania zaczyna się gotować woda na herbatę i trzeba wstać, zalać fusy wrzątkiem i wrócić po minucie do urwanych słów i urwanej weny. Że najlepiej jak jedzie się rowerem do jakiegoś donikąd i dojeżdża się do lasu, zjada jagody (nierozsądne), a potem pisze w strachu w taki sposób, który innym zatyka dech w piersiach.
Wiesz to czy nie? Patrzę na ciebie na fotografii i myślę, że rozumiesz mnie lepiej niż tysiące osób, które są o krok ode mnie. O krok za daleko, żeby zrozumieć cokolwiek.
Naprawdę myślę, że bliżej mi do ciebie niż do kogokolwiek innego. Nikomu się do tego nie przyznam, nie wprost, bo wiem, co sobie o tym pomyślą. Że wykpią i popukają się w czoło, zostawiając mnie z przekonaniem, że ja naprawdę jestem wariatką. Co więcej – wariatką jakich mało. Mało mam snu ostatnio. Więc rozmawiam sobie z tobą po cichu, jak już śpią ci wszyscy najmądrzejsi, jak nie ma nas kto podglądać. Czytam o tobie, ciebie czytam i to jest nasza rozmowa, bo nigdy przecież nie dasz mi słów namacalnych, urodziłam się na to za późno, powiedziałabyś: pech. A tak bym chciała usłyszeć to twoje niesfornie niedoskonałe er. Nie napijemy się razem wina i nie weźmiemy życia na gorąco. Może tam, po tej drugiej stronie. Daj znak czy tam jest wino, bo jeśli nie ma, będę musiała upchnąć jedno ziemskie do plecaka.
Czytaj sobie mnie często i poprawiaj błędy, często nie wiem jak trafić w punkt, żeby poruszyć właściwą strunę. Ty byłaś mistrzynią w celowaniu prosto w ludzką duszę. Chciałabym, żeby i mnie się udało nie stać w szeregu.


Dziś kończyłaby 79 lat, ale czas się dla niej zatrzymał i już nie ma więcej, ani mniej. Czasem myślę naiwnie, że może gdybym urodziła się dwa lata później – po jej śmierci – udałoby mi się uchwycić cząstkę jej duszy z tym niezwykłym talentem zaklinania prostej codzienności w słowa. Rozsądek nie jest moją cechą, tak jak i nie był jej.
Życzę jej wszystkiego, nie wiedząc zupełnie, co mogłoby ją najbardziej uszczęśliwić.
Czerwone kapelusze, podróże, drugi człowiek, Saska Kępa, druga młodość?...



I życzę – również wszystkiego – jej przyjaciółce, Magdzie Umer, która śpiewa tak, jak pisała Osiecka – prosto w duszę. I dzięki, której wzruszam się i poruszam na każdej Białej bluzce. To trio - Osiecka, Umer, Janda – jest moim ulubionym trio na całym świecie.



Z fioletowym parasolem, takim jak Osiecka ma na zdjęciu, idę w świat, żeby nie stać w szeregu i żeby kupić bordowy kapelusz, bo przecież...



Nie odkładajcie na później ani piosenek, ani egzaminów, ani dentysty, a przede wszystkim nie odkładajcie na później miłości. 
- A. Osiecka

... i kapeluszy.