czwartek, 19 lutego 2015

The Rulling Class w Londynie



Powtarzam nie od dziś, że najlepiej czuję się, gdy mam możliwość łączenia pasji. Teatr jest zawsze na pierwszym miejscu, ale tuż za nim są podróże. Włóczenie się, szukanie jakiś miejsc, a przy okazji szukanie siebie – to jest to, co sprawia mi prawdziwą przyjemność. Na podróżniczych szlakach najlepiej zabłąkać się do… Teatru, oczywiście! Tak właśnie zrobiłam w Londynie.
Bilety, które udało nam się zdobyć kosztowały grosze (chociaż ja w cenach teatralnych bywam nieobiektywna, biorę wszystko, co tylko rzuci mi się w oczy). A spektakl był (uwaga, będzie banalnie) naprawdę bezcenny. Trafalgar Studios (tuż przy Trafalgar Square), The Rulling Class. Czy coś Wam to mówi?
Na plakacie do tego przedstawienia James McAvoy – odgrywający główną rolę Jack’a – wykonuje gest błogosławieństwa. Jego spojrzenie przeraża, hipnotyzuje, zaciekawia, przyciąga, paraliżuje. Nie bez przyczyny. Jack – który uważa się za Boga – taki właśnie jest. Przerażający, hipnotyzujący, przyciągający… Nieprzewidywalny. Czy w teatrze jest coś piękniejszego od nieprzewidywalności? Nie dla mnie.
Atmosfera w angielskim teatrze nieco różniła się od tej, która zazwyczaj panuje w Polsce. Początkowy gwar i hałas, jaki panował na widowni przed rozpoczęciem spektaklu, wprawił mnie w osłupienie i złość. Polski teatr ma w sobie coś sakralnego, symbolicznego. Tu nikt nie krzyczy, nie żuje gumy, nie nawołuje kolegi z drugiego końca sali (choć oczywiście zdarzają się wyjątki). Tam, jak i w każdej innej dziedzinie, panuje większa swoboda, która mnie – teatralną tradycjonalistkę – nieco zirytowała.
Nie widownia jest tu jednak najważniejsza. Najważniejsza jest ona – historia. A historia bawi i przeraża, na przemian. A raczej – najpierw bawi, potem przeraża. Bo jak nie śmiać się z wariata, który nazywa się Chrystusem i stawia na środku mieszkania ogromny krzyż, na którym spędza znaczącą ilość czasu? Na dodatek ten wariat ma prostą odpowiedź na pytanie, skąd wie, że jest Bogiem. Przecież to logiczne – gdy modli się do niego, czuje, że rozmawia z samym sobą.
I wreszcie – jak nie płakać nad losem człowieka, który zatraca samego siebie, któremu nikt nie chce naprawdę pomóc, który jest tylko kolejnym wariatem, nic nie wartym wrakiem człowieka.
O takiej roli marzy niejeden aktor. McAvoy jako szaleniec zasłużył na owacje na stojąco. Wystarczyły same gesty, żeby wiedzieć, co i dlaczego doczuwa grany przez niego bohater w danej chwili. Ile trzeba mieć w sobie odwagi, żeby na scenie, przed setkami ludzi, obnażyć się z wszystkich emocji – zaczynając od wariackiej radości, idąc poprzez półsenny żal, a kończąc – zupełnie autodestrujcyjnie – na nieopanowanym cierpieniu pomieszanym ze złością.
Na scenie – oprócz McAvoy’a – królował także Anthony O’Donnell, który wcielił się w rolę Daniela Tucker’a – służącego, który odziedzicza dużą kwotę pieniędzy po zmarłym ojcu Jack’a. Jeśli chce się doszukiwać w The Rulling Class wątków ściśle komediowych, można odnaleźć je w grze O’Donnella. Mistrzostwo zawarte w prostocie, czyli dokładnie to, czego przeciętny widz oczekuje od teatru.
Tych, którzy wybierają się w najbliższym czasie do Londynu, namawiam do kupienia biletów do teatru. Jeśli nawet nie na The Rulling Class (choć mogę zapewnić, że czas spędzony na tym spektaklu nie będzie czasem straconym!), to na jakiekolwiek inne przedstawienie, które pozwoli poczuć klimat brytyjskiego teatru. 


 Scenariusz kosztował tylko 5 funtów! Taka miła, londyńska niespodzianka.

sobota, 14 lutego 2015

50 twarzy Grey'a, czyli erotyzm żałosny.



Na czym jak na czym, ale na książkach znam się raczej dobrze. Czytam, bo lubię; od dawna nie zdarza mi się czytać, bo muszę (ostatni taki raz przydarzył mi się przy Cierpieniach młodego Wertera). Przeżyłam (to słowo jest najodpowiedniejsze) wiele książkowych historii, utożsamiałam się z wieloma bohaterami (w liceum doszłam na przykład do wniosku, że moim alter ego jest Cezary Baryka), buntowałam się, płakałam i śmiałam nad książką tysiące razy.
Nie pamiętam już dokładnie, kiedy przyszła moda na pana Grey’a. Rzadko ulegam jakimkolwiek modom, książkowym szczególnie, toteż z trudnością przychodzi mi umiejscowienie w czasie tego wydarzenia. Wszyscy czytali Grey’a i wszyscy zachwycali się szczegółowymi opisami aktów seksualnych. A niech to, i ja zechciałam przeczytać tę książkę. „Skoro zachwyca tylu czytelników, musi być w niej coś nieprzeciętnego” – myślałam. Chciałabym ten moment wymazać z mojej pamięci. Naprawdę niczego w życiu nie żałuję, ale chwilę, gdy sięgnęłam po tę książkę uważam za jeden z największych błędów w moim życiu. Dlaczego? Najprościej – nienawidzę marnować czasu.
Książki oczywiście nie skończyłam. Chyba można nawet powiedzieć, że dobrze jej nie zaczęłam. Historia dla zdesperowanych dziewczynek, które myślą, że aspirują na kobiety. Ewentualnie dla niezdarnych facetów, którzy nocami, z latarką pod kołdrą, próbują zwęszyć fenomen seksownego Grey’a i zrozumieć o czym myślą i marzą kobiety.
A obrażajcie się – proszę bardzo. Spodziewam się niepochlebnych komentarzy, ale wolność słowa pozwala mi pisać, co uważam za właściwie. Więc, drogie panie, zanim zaczniecie piszczeć na widok plakatu reklamującego ekranizację tej nic nie wnoszącej książki, uświadomcie sobie, że wyglądacie naprawdę zabawnie. Wasza wewnętrzna bogini na pewno nie jest z Was dumna i – jestem o tym przekonana - nie wykonuje ani jednego salta (naprawdę takie bzdury są powypisywane w tej – wybaczcie wszyscy prawdziwi pisarze – książce czy cytaty w Internecie są wymyślone? Wolałabym wierzyć w tę drugą wersję) A wy, drodzy panowie, nie męczcie się dłużej – choć książka liczy o wiele więcej stron niż twarzy ma tytułowy pan Grey, nie znajdziecie w niej ani jednej cennej rady, jak uwieść i zatrzymać przy sobie kobietę.
I nawet miałabym w nosie tę całą ekscytację wymuskanym lalusiem i zdesperowaną dziewczynką oraz ich namiętnym seksem, gdyby nie smutny fakt. Teatry, księgarnie, biblioteki – puste. Kina, gdy grają naprawdę dobre i warte obejrzenia filmy, też. A na premierę zabawnej historii bilety kupione kilka tygodni wstecz i entuzjazm jak przed pierwszym razem (czegokolwiek ten pierwszy raz dotyczy).
Moja wewnętrzna bogini (śmiać się czy płakać?) bardzo nad tym ubolewa. I złości się, i skacze, i może nawet kręci piruety. O erotyzmie też można pięknie i mądrze, tylko czemu wtedy nikt nie słucha? Podzielającym moje zdanie (jak i wszystkim, którzy chcą się „nawrócić”) polecam spektakl „Klaps! 50 twarzy Greya” w Teatrze Polonia w Warszawie. Kpina i ironia może trochę mniej dosadna niż moja, bardziej do – teraz nawet to słowo mnie uwiera – przełknięcia.
 
Miłościowego wieczoru! Jeśli wybieracie się dziś do kina, trafiajcie w dziesiątkę, nie pięćdziesiątkę. Tyle dobrych filmów czeka na obejrzenie – Carte Blanche, Teoria wszystkiego czy Gra tajemnic.

Ja biegnę do teatru. A jutro Mistrz w Teatrze Polskim w Warszawie…