wtorek, 29 grudnia 2015

Zgubione żakiety, czapki i skarpetki, czyli 2015 - dziękuję, byłeś wspaniały!

Gdybym miała przeliczyć ten rok na zgubione czapki, żakiety i skarpetki, wyszłabym na minusie i wygrałabym chyba wszystkie możliwe zgubne rankingi. Gdyby jednak do każdej zguby dopisać okoliczności, w jakich daną rzecz zgubiłam, wygrałabym wszystkie rankingi na najlepszy rok życia.
W drodze do teatru zgubiłam swój ulubiony żakiet. Zgubiłam go w pociągu, bo zaczytałam się w biografii aktora i omal nie przejechałabym dworca centralnego w Warszawie, co nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej. Żakiet zgubiłam, przemarzłam do szpiku kości, ale tego samego dnia spotkałam na ulicy, idącego w moim kierunku, sprawcę całego zdarzenia - Andrzeja Seweryna.
Podczas pierwszej wizyty w OCH-Teatrze zgubiłam szminkę. Kupiłam nową, a nawet dwie, nie mogąc zdecydować się, która bardziej pasuje do mojego humoru. Tego dnia obejrzałam najważniejszy w moim życiu spektakl i szturchnęłam łokciem Domę, która wtedy była jeszcze dla mnie zupełnie obcą osobą, której przyszło siedzieć obok mnie w teatrze. W efekcie końcowym kilka miesięcy później wylądowałyśmy razem na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Gdzie zgubiłam ładowarkę.
Ładowarka przepadła gdzieś w biurowym pokoju, tuż po wywiadzie przeprowadzonym z Jerzym Antczakiem. Po prostu rozpłynęła się w powietrzu, jak to często bywa z moimi rzeczami. Przez pół wyjazdu cierpiałam na wiecznie rozładowany telefon, przez co nie zrobiłam sobie zdjęcia ze spotkanym w windzie Sewerynem. A prawdę mówiąc, nie zrobiłam tego zdjęcia, bo głupio wpatrywałam się w trzymanego w dłoni drinka (którego smak pamiętam do dziś!) i starałam się zachowywać względnie normalnie, co zaowocowało życzeniami dobrej nocy.
Któregoś dnia zgubiłam tablet, który na szczęście znalazł się na drugi dzień w klasie od angielskiego, w której uczyłam dzieciaki. W przypływie radości nie rozstawałam się z nim cały dzień, przeglądając repertuary teatrów, ze szczególnym uwzględnieniem Teatru Polskiego w Warszawie. Trafiłam akurat na informację o Niżyńskim. I drogą przypadku rozpoczęłam swoją przygodę z Fundacją Kamila Maćkowiaka.
W jednym z łódzkich teatrów zgubiłam swoją wydrukowaną na zajęcia z kultury brytyjskiej recenzję Białej bluzki. Znalazł ją ktoś przypadkowy, odnalazł mnie po zapisanym na kartce nazwisku na Fejsbuku i wysłał linka do Szkoły Krytyki Teatralnej. Tak trafiłam do Siennej, gdzie spędziłam najlepszy tydzień wakacji, poznałam teatralnie pozytywnych ludzi i zarwałam kilka nocy podczas redagowania Melpomeny, zwycięskiej gazety.
W pierwszych dniach w Pradze zgubiłam kupioną kilka dni wcześniej czapkę. Czapki nie odnalazłam, ale jeszcze tego samego dnia wylądowałam w praskim Teatrze Narodowym, zakochując się po uszy w czeskiej operze i rozpoczynając swoją wędrówkę po stołecznych teatrach.
Zabrzmi to banalnie, ale za każdym razem, gdy coś gubię, odnajduję coś dużo bardziej ważnego. Jakby świat chciał zrekompensować mi stratę, choć przecież to nie wina świata, ale tylko i wyłącznie mojego roztrzepania.
Wczoraj zgubiłam bardzo ważne dla mnie zdjęcie. Za to zdjęcie musi zdarzyć się coś przełomowego. Już dzisiaj, od samego rana, masa dobrych wiadomości. Czekam więc z uśmiechem na Nowy Rok, życząc sobie by był tak dobry jak poprzedni. A nawet lepszy. W końcu każdy kolejny okazuje się bardziej ekscytujący.
I wam życzę tego samego.

A jeśli jakoś wam niewygodnie obok ludzi, w czasie, w miejscu, w którym się znaleźliście, zgubcie się. Tak zwyczajnie.

Próbowałam zmierzyć ten rok liczbą obejrzanych spektakli, ale po pierwsze - upłynęły trzy lata od matury i moje umiejętności matematyczne osiągnęły poziom zerowy, a po drugie - po pięćdziesiątym trzecim znalezionym w mieszkaniu bilecie zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem nie jestem jeszcze bankrutem i to pytanie zagościło w mej głowie na dłużej. 
Do zobaczenia w 2016 roku w teatrze!








piątek, 18 grudnia 2015

Shirley, Elżbieto, Agnieszko, Marto, Antonino, (...), wszystkiego najlepszego...

To jeden z tych wpisów, które zaczynają się od ciszy, bo brakuje słów wystarczających. Jest więc cisza, potem długo, długo nic i dopiero gdzieś za zakrętem (!) kilka słów, wciąż zbyt małych i nic nie znaczących.
Dla mnie zawsze na pierwszym miejscu jako Elżbieta/Krystyna z Białej bluzki  i Marta/Krystyna z Tataraku. Może dlatego, że tam jest jej najwięcej z Niej samej? Dla mnie bardziej niż aktorka, reżyserka, felietonistka, …, po prostu człowiek. Taki człowiek w odniesieniu do którego, po raz pierwszy w życiu, użyłam słowa autorytet. Słowa, od którego długo uciekałam, nie dopuszczając nawet cienia możliwości, że może zostać użyte w kontekście szerszym od rodzinnego.
Lubię jak Ona żyje. Lubię jak gra, oczywiście, ale chyba bardziej lubię jednak obserwować jak żyje. Jakoś intensywniej, bez szeregów i z dużą wrażliwością, bez obojętności, zawsze na czas pomimo braku czasu. Mnie też interesuje takie życie. To dzięki Niej zrozumiałam, że w szeregu nie chcę stać, w szeregu ziewać, gnić i spać. To przez Nią mam wyrzuty sumienia, gdy pośpię zbyt długo i przez Nią wróciłam do pisania listów. Przez Nią też zatrzymuję się czasem na środku ulicy tylko po to, żeby poobserwować ludzi, przekonując się, że to oni są źródłem wszystkich najlepszych opowieści, pomysłów i inspiracji. Przez Nią – osobiście albo przez Nią – dzięki roli, w którą się wciela.
Mało jest dzisiaj aktorów, którzy pamiętają o tym na jak dużą odpowiedzialność skazuje ich scena. Czują się jak władcy, bo wszyscy na nich patrzą i są podziwiani, a tymczasem ich prawdziwą władzą jest możliwość ingerowania w życie ludzi siedzących na widowni. Przecież tak często po spektaklu zmienia się wiele, a czasem nawet wszystko. A jeśli nie wszystko i nie tak wiele, to zawsze chociaż trochę.
Po każdym spektaklu Jandy wychodzę spokojna (w przenośni, bo tak naprawdę rozdygotana i rozemocjonowana) o swoje zmiany, przekonana, że nic mi się nie stanie o tego kręcenia się w głowie i przyspieszonego serca, że nawet jeśli podejmę życiową rewolucję – będzie to właściwa decyzja. Taką pewność daje mi Janda na scenie. Aktorka, która wie, na czym polega władza w teatrze.
Egoistycznie życzę sobie (w dniu Jej urodzin), żeby żyła wiecznie, bo nie wyobrażam sobie swojego życia bez wzruszeń i poruszeń na jej spektaklach i bez impulsów do tworzenia po każdym wysłuchanym czy przeczytanym z nią wywiadem, i bez premier nowych filmów z jej udziałem, i bez ludzi poznawanych dzięki niej.
Jeszcze dla Niej: nie-świętego spokoju, wyciszonych telefonów w teatrze, ciepłych herbat z mlekiem na stoliku, niezmieniającego się placu w Siennie, psów czekających co wieczór, śmierci srelków-pudelków, zielonych świateł w drodze do domu, białych lilii i bycia ogromnym jak los i małym jak kos.

Wszystkiego najlepszego, Moja Naj!


Spoufaliłam się bezpośrednią formą tego wpisu, ale pisząc o Niej w trzeciej osobie udało mi się złapać jaki-taki dystans.

wtorek, 8 grudnia 2015

Rozmowy, do których się wraca, czyli o książce "Aktorki. Portrety".

Nigdy nie pisałam recenzji książek. Sama też nie czytam takich recenzji, kurczowo trzymając się stwierdzenia, że książki po okładce i recenzjach się nie ocenia. Ale przecież równie dobrze można powiedzieć to o spektaklach czy filmach. Na horyzoncie pojawił się tytuł, o którym zamarzyłam napisać i wiedziałam, że nie mogę przejść obok niego obojętnie. Nie o mnie ma być jednak ten wpis, ale o czternastu absolutnie wybitnych kobietach i dziennikarzu, któremu udało się – po raz drugi – stworzyć moją osobistą świętą księgę wywiadu, czyli o książce Łukasza Maciejewskiego Aktorki. Portrety.
Podczas którejś wiosennej wyprawy do BUŁ-y (dla niewtajemniczonych BUŁ-a łódzka nie jest miejsca, gdzie można najeść się bułek, ale miejscem, gdzie zaopatrują się głodni wiedzy mole książkowi, skrótem – Biblioteka Uniwersytetu Łódzkiego) po raz kolejny straciłam głowę w dziale teatru. Tak to już jest z moimi wędrówkami po bibliotekach, że zaczynam je od nazwiska Osiecka, a kończę na kulturze, w której przepadam na dłużej. Gdzieś pomiędzy Kantorem, Jandą a Pszoniakiem mignęły mi Aktorki. Spotkania. Miałam już kilka książek w dłoni, a biblioteka umożliwia wypożyczenie tylko pięciu pozycji, więc odłożyłam na półkę filozoficzne wywody o teatrze i zagłębiłam się w lekturze rozmów ze znanymi kobietami kina i teatru. WsiZagięty narożnik: 2ąknęłam na pół dnia, czytałam łapczywie i co chwila robiłam wielkie oczy ze zdziwienia, że można tak zwyczajnie i tak pięknie rozmawiać z drugim człowiekiem.
Gdzie pomiędzy piątą a dwudziestą konferencją na Festiwalu Filmowym Gdyni zdobyłam wpis do książki (tę z biblioteki oddałam i jeszcze tego samego dnia kupiłam sobie w księgarni książkę do swojej własnej kolekcji). I czekałam niecierpliwie dla listopad, niecierpliwiąc się tym bardziej, że wiedziałam już o pojawieniu się w drugiej części rozmowy z Krystyną Jandą.
A w listopadzie czytałam. W kolejności nieprzypadkowej, zaczynając od Jandy, poprzez Zajączkowską, Komorowską, Barańską… Każdą historię oddzielałam herbatą lub gorzką kawą, żeby przez własną łapczywość nie zgubić puenty, innej po każdej rozmowie. Dodałam kilka tytułów filmów do mojej listy Obejrzyj zanim umrzesz, bo inaczej to będzie smutna śmierć. Na niektóre bohaterki spojrzałam przychylniej, w innych jeszcze bardziej się rozkochałam, od każdej czegoś nauczyłam. Po skończeniu, zaczęłam czytać od początku, będąc świadoma, że ani herbata, ani kawa nie mogła pomóc naprawdę  i na pewno przeoczyłam wiele znaczących detali. Prawda jest taka, że to książka wielowymiarowa, naszpikowana sentencjami, pozwalająca spojrzeć inaczej na historię, kino, teatr.

Prawda jest też taka, że sięgnę po nią jeszcze nie raz. Bo to nie tylko przykład dobrego dziennikarstwa (za którym, jako studentka dziennikarstwa, nieustannie gonię i często nie mogę spotkać), ale przede wszystkim lekcja umiejętności słuchania i rozmowy.