Wiem, że bywam okropna. Złoszczę
się o każdy najmniejszy szczegół. Że dzwoni do mnie codziennie i zadaje
szczegółowe pytania. Że martwi się, gdy włóczę się sama po nocy. Że ciągle
pyta, kiedy przyjadę do domu. Że nigdy mi nie wierzy, że nie zapominam o tabletkach
na nadciśnienie. Że mówi mi: „uważaj na siebie” za każdym razem, gdy się
rozstajemy. Że nie rozumie jak tak można żyć – ciągle na walizkach, bez chwili
oddechu, w ciągłym zamyśleniu, bez snu.
Mamy zupełnie inne oczy, włosy,
nosy. Ale ten sam uśmiech. I gdy ja odbieram Jej telefon, wszyscy myślą, że to
Ona. A ja jestem wtedy dumna i szczęśliwa, bo choć wciąż temu zaprzeczam – chcę
być jak Ona, chciałam od zawsze.
Nie umiem pisać i mówić o swoich
uczuciach, Ona chyba wie to chyba najlepiej. Nie jestem typową kobietą – co mi
zresztą zawsze powtarza, gdy śmieję się z tego, że uwielbia biżuterię i dziwię
się, że płacze prawie na każdym filmie. Bo ja tak nie umiem. Ja jestem
konkretna, myślę po męsku i wstyd mi
się przyznać do tego, że ktoś dla mnie znaczy więcej niż cały świat.
Ale dziś się przyznam, Mamo.
Masz ze mną siedem światów.
Siedemset siedem i o kilkadziesiąt więcej. Pewnie myślisz, że nie mam o tym
zielonego pojęcia, bo wciąż oskarżam Cię o za spokojne życie. Robię to z przekory, a tak naprawdę
znakomicie zdaję sobie sprawę z tego, że to ja mam nierówno pod sufitem – bo
wciąż gdzieś gnam, wciąż kupuje nowe bilety (teatralne, podróżnicze…), wciąż
muszę robić coś nowego, bo szybko się nudzę, wciąż krzywię się na słowo odpoczynek, wciąż… A Ty mimo wszystko w
tym moim wciąż… Wciąż mnie wspierasz,
Mamo.
Przepraszam, że ze mną jak z
papieżem – umówienie się na obiad graniczy z cudem. I że wracam do domu raz na
ruski rok, rzucając w drzwiach – spieszę się – i już po kilkunastu godzinach
biegnąc gdzieś dalej. I dziękuję, że stoisz za mną murem, że się już nie
dziwisz, gdy dzwonię i opowiadam Ci o moich kolejnych planach, wielkich
podróżach, nieprzespanych nocach. Dziękuję, bo bez Ciebie ten mój wariacki
świat oszalałby już zupełnie.
I proszę, chodź ze mną częściej
do teatru, bo przy Tobie najmniej wstydzę się płakać długo po przedstawieniu. Nawet
jeśli złościsz się wtedy na mnie, szczególnie, gdy w pociągu robię się niemiła
i zła, bo wszystko, co przyziemne, wydaje mi się nagle mało istotne.
Sprowadzasz mnie do pionu, jednocześnie dając mi siłę i wiarę w to, że mogę wszystko.
Jesteś moja i najlepsza, i
poszłabym na wojnę z każdym, kto powiedziałby o Tobie złe słowo, przysięgam –
byłabym lepsza niż całe wojsko rosyjskie, gdyby ktoś Cię kiedyś skrzywdził.
A żeby nie było tak zupełnie bez kultury, skrobnę wam jeszcze trochę o... Kochankach mojej mamy. Tylko tym razem będzie o mamie, która - jak się często śmieje - oddała mnie kiedyś do adopcji, czyli Krystynie Jandzie.
Film już kiedyś widział, ale szybko o nim zapomniałam. Zbierałam się na powrót do niego kilka tygodni, ciągle nie było czasu (naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio obejrzałam cały film) albo okazji, ale obiecałam sobie obejrzeć go przed Dniem Matki. W piątek w końcu znalazłam chwilę na oddech i czas dla siebie - to był dobry moment na obejrzenie Kochanków..., choć mój znajomy uznał, że chyba oszalałam totalnie skoro nazywam ten film filmem na odprężenie.
Zakochałam się w chłopcu. Jedenastoletnim chłopcu, który opiekuje się swoją matką i który dba o wszystko - zaczynając od ugotowania makaronu, a kończąc na chowaniu przed matką noży i sznurów. Matka - alkoholiczka i lekomanka - kocha na swój sposób. Syna, bo siebie nie kocha ani trochę. W ogóle wie o sobie niewiele i ma problemy z emocjami, nad którymi nie potrafi zapanować. Po domu wciąż krążą mężczyźni, najczęściej pijani. Dużo tam alkoholu i łez.
Oglądałam film z łzami w oczach - a jednak zdarza i mnie się wzruszyć! - i z ciekawością dziecka, jaki będzie jego finał. Gdy ekran zrobił się ciemny, wstrzymałam na chwilę oddech.
Wszystko w tym filmie zachwyca, a Janda ze swoją ekspresyjną grą idealnie pasuje do swojej roli. Chłopak ma na twarzy wymalowane tysiące emocji. Mężczyźni - nawet ci sympatyczni - wywołują w widzu jakiś bliżej nieokreślony niepokój. Fabuła - choć krąży wciąż wokół tego samego tematu - nie nudzi.
Kochankowie mojej mamy - polecam jako film na przemyślenie.
A ja znikam do teatru. Dobrze, że istnieje teatr, szczególnie dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz