niedziela, 31 maja 2015

Teatralny maj, czyli zawyżam statystyki.

Podobno maj jest najgorszym okresem dla teatrów. Dobrze, że teatry mają mnie. Wiem, do skromności mi daleko, ale prawda jest taka, że mój maj był bardzo teatralny. Na szczęście!
Dziesięć spektakli, każdy w innym miejscu. Dziesięć różnych historii i dziesięć różnych emocji. Dziesięć końców świata i dziesięć pomyłek (tramwajowych, autobusowych, życiowych czy jakichś tam niezidentyfikowanych). Dziesięć dni pełnowartościowych, z kropką postawioną nad i. Dziesięć kolorów szminek i dziesięciokrotne przechodzenie przez drzwi, zaczynając od lewej nogi.
Gdybym miała wybrać ulubiony spektakl moich majowych wędrówek… Chyba bym oszalała. Z jednej strony – były 32 omdlenia w mistrzowskiej obsadzie, na której widok mdleję, ale z drugiej strony – był Kamień z niesamowicie opowiedzianą historią. I była Zemsta, i Mistrz i Małgorzata, i… I nie pamiętam chyba już jak to było, gdy teatru było jak na lekarstwo. Przecież teatr jest lekarstwem na wszystko. Jest jak moje tabletki na nadciśnienie – muszą być brane systematycznie, żeby efekt był zadowalający. Systematycznie, czyli codziennie.
Maj powoli wygasa, ale idzie czerwiec. Kilka biletów już czeka na moment, gdy zabiorę je w torebce do teatru. Kilka jeszcze nie wie, że będę wkrótce ich szczęśliwą posiadaczką. Pomogłam uratować majowi teatralną twarz, ale czerwca też nie zostawię pozostawionego samemu sobie. Nie może być gorszy od maja. Musi być znowu minimum dziesiątka. Dla spokoju mojego i czerwca.




Miałam być wczoraj w teatrze w Warszawie, ale łapałam oddech. Wieńczącym maj spektaklem był więc Kamień. Na dniach przyjdzie nowe, nie mogę się doczekać. Tymczasem wczoraj dałam sobie chwilę na inną pasję i od rana (wstałam po szóstej) przejechałam kilkadziesiąt kilometrów na rowerze. Ostatnio zupełnie zdradziłam go z teatrem (jak większość innych pasji) i byłam mu to winna.

środa, 27 maja 2015

Kamień spadł mi z serca, czyli o łódzkim spektaklu dyplomowym.

Trochę ostatnio zwątpiłam. W ludzi, aktorów. Na zwątpienie, niepokój, bezsilność, na wszystko najlepszy jest teatr. Akurat w momencie apogeum zwątpienia przeczytałam informację o tym, że studenci łódzkiej Filmówki zagrają w Teatrze Studyjnym swój spektakl dyplomowy Kamień. Tu - w Łodzi, w tym miejscu - już ostatnie razy. Niepójście byłoby grzechem.
Zachwyciła mnie scenografia. Może dlatego, że lubię taki klimat, a może dlatego, że była po prostu pięknie przemyślana. Huśtawka w tle, ledwie widoczna, ciekawiła i przerażała. Duży stół - przy którym rozgrywała się większa część wydarzeń - postawiony w centralnym punkcie pełnił rolę nieodłącznego rekwizytu, świadka wszystkich rozmów, kłótni, strachu. Meble - poustawiane na sobie bez żadnego porządku - świadomie czy nieświadomie stały się symbolem pogrążonego w chaosie i braku harmonii życia bohaterów. Kamień? Był tam jakiś kamień?
Był. Mały, niepozorny. Żaden tam głaz, żadna skała. Ot, kamień. Ale przecież powszechnie wiadomo, że czasem najbardziej bolą rzeczy z pozoru błahe. Kamień rzeczywiście przewija się w całej historii. Krąży gdzieś od bohatera do bohatera, wciąż go ktoś szuka, ktoś za nim tęskni, ktoś go nienawidzi. Kamień jako przedmiot, kamień jako ciężar, którego nie sposób się pozbyć, a który skutecznie udaremnia wszelkie próby rozprawienia się z przeszłością. 
Dom, do którego otwierają się dla nas - widzów - drzwi jest dziwny i niepokojący. Piękny i zarazem przerażający. Jednak przede wszystkim - pełny tajemnic. Poznajemy jego historię opowiedzianą przez szóstkę bohaterów. Ale to nie są te same historie - różnią się wieloma szczegółami, emanują odmiennymi emocjami, przedstawiają inne fakty. Czy żył tu kiedyś bohater czy morderca? Czy powrót do tego domu jest błogosławieństwem czy przekleństwem? Na odpowiedź trzeba długo czekać, ale czas przed jej uzyskaniem pełen jest zaskakujących zwrotów akcji, które sprawiają, że chce się wiedzieć więcej i więcej, i więcej. 
Pisząc o Kamieniu, nie można nie napisać o aktorach. Ich aktorskie kreacje - śmiało mogę się pod tym podpisać - są prawdziwym majstersztykiem. Barbara Wypych w sposób niezauważalny przeistacza się ze schorowanej staruszki w młodą i kuszącą mężatkę. Robi to w sposób tak naturalny, że zaczyna pojawiać się w głowie pytacie: czy to czasem nie jest jakaś magiczna zagrywka teatralna, czy aktorka nie zostaje podmieniona? Na brawa zasługuje także odtwórczyni roli Mieze, Alicja Juszkiewicz - najpierw kobieta przepełniona pewnością siebie i ironią, za którymi tak naprawdę kryje się strach i cierpienie przed wyrokiem, jaki zostaje wydany na jej życie. Niesamowity jest fakt, że choć występujący w spektaklu aktorzy są w tym samym wieku, patrząc na nich naprawdę widzi się córkę, matkę, babcię, dziadka... To nie jest magia, to po prostu talent.

Dziękuję wam, kochani. Kamień spadł mi z serca i wróciła wiara. W ludzi, aktorów. Szczególnie młodych aktorów. Tych bez serc z kamienia. 
A kto Kamienia jeszcze nie widział, dziś i jutro jest jeszcze na to szansa. Podróż w przeszłość, podróż w siebie, podróż w emocje - to wszystko zagwarantowane w cenie biletu.


A ja... Dziś do teatru razy dwa.

poniedziałek, 25 maja 2015

O kochankach mojej mamy, czyli Mama x2.

Wiem, że bywam okropna. Złoszczę się o każdy najmniejszy szczegół. Że dzwoni do mnie codziennie i zadaje szczegółowe pytania. Że martwi się, gdy włóczę się sama po nocy. Że ciągle pyta, kiedy przyjadę do domu. Że nigdy mi nie wierzy, że nie zapominam o tabletkach na nadciśnienie. Że mówi mi: „uważaj na siebie” za każdym razem, gdy się rozstajemy. Że nie rozumie jak tak można żyć – ciągle na walizkach, bez chwili oddechu, w ciągłym zamyśleniu, bez snu.
Mamy zupełnie inne oczy, włosy, nosy. Ale ten sam uśmiech. I gdy ja odbieram Jej telefon, wszyscy myślą, że to Ona. A ja jestem wtedy dumna i szczęśliwa, bo choć wciąż temu zaprzeczam – chcę być jak Ona, chciałam od zawsze.
Nie umiem pisać i mówić o swoich uczuciach, Ona chyba wie to chyba najlepiej. Nie jestem typową kobietą – co mi zresztą zawsze powtarza, gdy śmieję się z tego, że uwielbia biżuterię i dziwię się, że płacze prawie na każdym filmie. Bo ja tak nie umiem. Ja jestem konkretna, myślę po męsku i wstyd mi się przyznać do tego, że ktoś dla mnie znaczy więcej niż cały świat.
Ale dziś się przyznam, Mamo.
Masz ze mną siedem światów. Siedemset siedem i o kilkadziesiąt więcej. Pewnie myślisz, że nie mam o tym zielonego pojęcia, bo wciąż oskarżam Cię o za spokojne  życie. Robię to z przekory, a tak naprawdę znakomicie zdaję sobie sprawę z tego, że to ja mam nierówno pod sufitem – bo wciąż gdzieś gnam, wciąż kupuje nowe bilety (teatralne, podróżnicze…), wciąż muszę robić coś nowego, bo szybko się nudzę, wciąż krzywię się na słowo odpoczynek, wciąż… A Ty mimo wszystko w tym moim wciąż… Wciąż mnie wspierasz, Mamo.
Przepraszam, że ze mną jak z papieżem – umówienie się na obiad graniczy z cudem. I że wracam do domu raz na ruski rok, rzucając w drzwiach – spieszę się – i już po kilkunastu godzinach biegnąc gdzieś dalej. I dziękuję, że stoisz za mną murem, że się już nie dziwisz, gdy dzwonię i opowiadam Ci o moich kolejnych planach, wielkich podróżach, nieprzespanych nocach. Dziękuję, bo bez Ciebie ten mój wariacki świat oszalałby już zupełnie.
I proszę, chodź ze mną częściej do teatru, bo przy Tobie najmniej wstydzę się płakać długo po przedstawieniu. Nawet jeśli złościsz się wtedy na mnie, szczególnie, gdy w pociągu robię się niemiła i zła, bo wszystko, co przyziemne, wydaje mi się nagle mało istotne. Sprowadzasz mnie do pionu, jednocześnie dając mi siłę i wiarę w to, że mogę wszystko.

Jesteś moja i najlepsza, i poszłabym na wojnę z każdym, kto powiedziałby o Tobie złe słowo, przysięgam – byłabym lepsza niż całe wojsko rosyjskie, gdyby ktoś Cię kiedyś skrzywdził.



A żeby nie było tak zupełnie bez kultury, skrobnę wam jeszcze trochę o... Kochankach mojej mamy. Tylko tym razem będzie o mamie, która - jak się często śmieje - oddała mnie kiedyś do adopcji, czyli Krystynie Jandzie. 
Film już kiedyś widział, ale szybko o nim zapomniałam. Zbierałam się na powrót do niego kilka tygodni, ciągle nie było czasu (naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio obejrzałam cały film) albo okazji, ale obiecałam sobie obejrzeć go przed Dniem Matki. W piątek w końcu znalazłam chwilę na oddech i czas dla siebie - to był dobry moment na obejrzenie Kochanków..., choć mój znajomy uznał, że chyba oszalałam totalnie skoro nazywam ten film filmem na odprężenie
Zakochałam się w chłopcu. Jedenastoletnim chłopcu, który opiekuje się swoją matką i który dba o wszystko - zaczynając od ugotowania makaronu, a kończąc na chowaniu przed matką noży i sznurów. Matka - alkoholiczka i lekomanka - kocha na swój sposób. Syna, bo siebie nie kocha ani trochę. W ogóle wie o sobie niewiele i ma problemy z emocjami, nad którymi nie potrafi zapanować. Po domu wciąż krążą mężczyźni, najczęściej pijani. Dużo tam alkoholu i łez. 
Oglądałam film z łzami w oczach - a jednak zdarza i mnie się wzruszyć! - i z ciekawością dziecka, jaki będzie jego finał. Gdy ekran zrobił się ciemny, wstrzymałam na chwilę oddech. 
Wszystko w tym filmie zachwyca, a Janda ze swoją ekspresyjną grą idealnie pasuje do swojej roli. Chłopak ma na twarzy wymalowane tysiące emocji. Mężczyźni - nawet ci sympatyczni - wywołują w widzu jakiś bliżej nieokreślony niepokój. Fabuła - choć krąży wciąż wokół tego samego tematu - nie nudzi. 
Kochankowie mojej mamy - polecam jako film na przemyślenie.


A ja znikam do teatru. Dobrze, że istnieje teatr, szczególnie dziś.

sobota, 23 maja 2015

250 lat, czyli trwaj wieki, teatrze publiczny.

Jakby wczoraj był Międzynarodowy Dzień Teatru - i moje przeżycia z Białą bluzką - a już mamy maj i już świętujemy Dzień Teatru Publicznego. A jest co świętować - 250 lat to niemało!
Często słyszę malkontencki zarzut - nie chodzę do teatru, bo drogo. Biorąc pod uwagę, że żyjemy w konsumenckim świecie i jesteśmy w stanie wydać 300 złoty na buty, takie słowa wydają mi się śmiesznie niepoważne. O cenach biletów teatralnych i o tym, jak łatwo trafić do teatru za grosze będzie wkrótce, a tymczasem...
Tysiące teatrofilów ma dzisiaj okazję odwiedzić teatr za 250 groszy. Całym sercem jestem zwolenniczką tej akcji. Widok kolejek po bilety do teatru był pokrzepiający! Chyba pierwszy raz w życiu widziałam takie teatralne ożywienie, teatralny BUM i teatralne zainteresowanie. Sto polskich teatrów publicznych w 44 miastach zaoferowało swoim widzom pulę tanich jak chleb (barszcz mi jakoś nie pasuje do teatru) biletów, o które toczyła się zawzięta walka (którą ja - de facto - przegrałam).
Kampanii towarzyszy też fantastycznie wymyślona akcja polegająca na udostępnianiu satyrycznych rysunków opierających się na grach słownych. Nie ma dramatu, jest komedia! Jak dla mnie zdecydowanie wygrywa ten rysunek:


Średnio optymistyczne, ale trafnie podsumowujące współczesną rzeczywistość. A wystarczyłoby tylko wyrzucić komputer na śmietnik, odłączyć WiFi, zalogować się do życia i iść to teatru. Jeśli chodzi o monodramy to polecam rzecz jasna KJ (pod - a raczej w - każdą postacią!). A jeśli nie po drodze Wam do Warszawy, a bliżej do Łodzi - w czerwcu można będzie zobaczyć AMOK i DIVA SHOW w wykonaniu Kamila Maćkowiaka. Idźcie przeżyć w teatrze, po co samemu przed komputerem?

A dziś - miłego świętowania! Tym, którym udało się zdobyć bilet za 250 groszy - udanego spektaklu. Niech się aktorom połamią nogi, a Wam zakręci w głowie. Tym, który mieli pecha i zostali bez biletu - 30 złoty to też niewiele, zainwestujcie! I niech się Wam też zakręci w głowie.


PS Musi być trochę prywaty - mojemu ukochanemu Teatrowi Polskiemu w Warszawie miliona kolejnych lat, tysięcy wspaniałych spektakli i wiernych widzów!

środa, 20 maja 2015

Szminka jest, czyli Iga idzie do teatru.

Że nie śpię to nic nowego. Bezsenność zdarza mi się częściej niż chodzenie do teatru, więc nie ma sensu szukać pomiędzy nimi powiązań. Chociaż nawet niespanie - to przedteatralne - różni się od niespania zwyczajnego. Zwyczajne po prostu jest, przedteatralne daje się we znaki. Jeśli już nawet uda mi się zasnąć, śnią mi się teatralne koszmary. Zapominam tekstu - halo, przecież to nie ja mam stanąć za kilka godzin na scenie!, nikt nie przychodzi na spektakl - no przecież ja przyjdę!, aktorom spada na głowę scenografia albo światła się nie zapalają - i tak widownia pomyślałaby, że tak miało być! Na nic sensowne tłumaczenia. Bo niespanie poprzecinane sennymi koszmarami to pierwszy punkt moich dziwnych, teatralnych przyzwyczajeń.
Jedno słowo, siedem liter. Szminka. Słowo, bez którego teatrowi zabrana zostaje pewna magia. I wcale nie robię sobie teraz żartów. 
Moja typowa wyliczanka po wyjściu z mieszkania w normalnych sytuacjach brzmi mniej więcej tak: klucze są, portfel jest, książka jest, wszystko jest. Wychodząc z mieszkania do teatru, ulega ona małej transformacji. Bilet? Jest. Klucze? Są. Portfel? Jest. Szminka? (w tym momencie zazwyczaj na mojej twarzy pojawia się przerażenie) Cholera, nie ma! I - jak na nienormalnego człowieka przystało - rzucam się pędem po schodach, wbiegam do mieszkania i rzucam się na poszukiwanie szminki. Ewentualnie - gdy z zamyślenia ominę wyliczankę - szukam po mieście drogerii, aby zaopatrzyć się w niej w entą szminkę. 
Wypadałoby coś wyjaśnić. Na wstępie - nie mam bzika na punkcie makijażu. Właściwie mam makijaż w nosie i nie byłoby dla mnie problemem pójście do teatru tuż po wyjściu z łóżka. Mam za to bzika na punkcie wspomnień. A jednym z tych pierwszych - teatralnych - jest właśnie szminka. To było chyba jakoś w podstawówce, w każdym bądź razie kilkanaście lat temu. Poszłam do teatru z wycieczką szkolną i od razu "złapałam bakcyla". To jest ten moment, gdy zamiast zapachu kurzu wyczuwasz w teatralnym powietrzu zapach magii. Jak zahipnotyzowana siedziałam w fotelu i obserwowałam ludzi. O czym był "mój" pierwszy spektakl? Nie mam pojęcia. Ale gdybym potrafiła malować, z dokładnością odtworzyłabym twarz aktorki grającej główną rolę. Na ustach miała szminkę, krwistoczerwoną. Odtąd teatr jest dla mnie synonimem szminki. I przez to dawne zdarzenie notorycznie nadwyrężam kolana i tracę pieniądze.
Kilkugodzinne, w porywach kilkudniowe, wyłączenie się z myślenia codziennego. Przypadłość tak samo przyjemna, co - wybaczcie nieeleganckie słowo - upierdliwa. Kiedyś mniej, bo kiedyś teatr był z doskoku, raz na jakiś czas. Wtedy nawet wypadało żyć sztuką dłużej niż dwie godziny rozdzielone antraktem. Dzisiaj...
Wyobraźcie sobie, że bywacie w teatrze średnio trzy, cztery razy w tygodniu. I za każdym razem po wyjściu z niego mylicie tramwaje, myjecie zęby żelem do twarzy, słodzicie kawę, choć uważacie to za grzech ciężki, wychodzicie z domu w dwóch różnych butach... I tak co dzień, bo jak już powoli zaczynacie wracać do rzeczywistości, okazuje się, że jeszcze na ten sam dzień macie kupiony bilet na kolejny spektakl. Na magię, po której trudno pamiętać, który autobus dowiezie was do domu.
Punktualność. Nie lubię się spóźniać na ogół. Jakoś spóźnianie kojarzy mi się z lekceważeniem kogoś, egoizmem. Lubię być na czas. Ale z byciem na czas w teatrze zwyczajnie przesadzam. Już godzinę przed spektaklem w żołądku lata mi stado motyli, które zmuszają mnie do przybycia pod teatralną salę dużo wcześniej niż zostanie ona otworzona dla widowni. 
No dobra, a teraz będzie coś naprawdę dziwnego. Nie mam pojęcia czy ktokolwiek o tym wie. Nigdy nie wchodzę do teatru prawą nogą, zawsze muszę to zrobić od lewej (chyba, że mam dzień zapominalstwa, wtedy wszystko mi jedno). Czemu? Odpowiedź jest równie prosta, co i wstydliwie sentymentalna.
Po lewej stronie jest serce. Lewej nodze bliżej do serca niż prawej. A mnie sercem bliżej do teatru niż do czegokolwiek innego.




sobota, 9 maja 2015

Zemdleć można ze śmiechu, czyli 32 omdlenia w Teatrze Polonia.

- Idę na Czechowa, więc nie będzie za tydzień zajęć - mówię moim dzieciakom ze szkoły językowej. 
- A gdzie chowa? - krzyczy jeden z chłopców, który zawsze ma coś do powiedzenia.
- Ale kto? - pytam zdziwiona, jest piątkowe po południe po intensywnym tygodniu, więc niemałą trudność sprawia mi łączenie faktów.
- No ten Czech cały. Co on chowa i po co?
Śmieję się, a chłopiec robi złą minę, bo jemu wcale nie jest do śmiechu - chce jak najszybciej dowiedzieć się, co też takiego chowa ten cały Czech, że jego pani od angielskiego koniecznie musi go zobaczyć.
- Hm - zastanawiam się jak wybrnąć - chowa Krystynę Jandę, Jerzego Stuhra i Ignacego Gogolewskiego w 32. omdleniach. Znacie ich?
- Ja znam Jandę, ona jest najlepszą polską aktorką, prawda? Ale czemu oni będą mdleć i to na dodatek aż 32 razy?...
- Nie mam pojęcia - wzruszam ramionami - ale mam nadzieję, że ja nie zemdleję ze wrażenia, widząc na scenie takie trio.

Nie zemdlałam, za to popłakałam się ze śmiechu kilkakrotnie. Czytałam Czechowa już nie raz i nie dwa - nie znać Mew, Trzech Sióstr czy Wiśniowego sadu byłoby co najmniej dziwne - ale przyznaję się bez bicia, że nigdy nie sięgnęłam po mniej znane jednoaktówki. Jak to dobrze, że istnieje Teatr Polonia i rzuca światło na nieco schowane w cieniu sztuki, teksty, sprawy, wydarzenia, ludzi.
32 omdlenia Czechowa są jak magnez - przyciągają dosłownie wszystkim: obsadą, mistrzowsko napisanym tekstem, kostiumami. Na scenie stoją tylko trzy krzesła (do których w Historii zakulisowej dołącza garderobiany wieszak na ubrania), a mimo tego widz ma wrażenie, że właśnie znalazł się w innym świecie, z którego wcale nie ma ochoty się wracać. A wszystko to dzięki fenomenalnej grze aktorskiej.
Bezsprzecznie pierwsze skrzypce gra Jerzy Stuhr. Widziałam chyba wszystkie filmy, w których zagrał, przeczytałam każdą jego książkę, ale zobaczenie Stuhra na scenie było moim debiutem. Przez cały spektakl czułam się onieśmielona. Że też można tak grać! Całym sobą - słowem, gestem, tonem głosu. Właściwie aż do teraz trudno mi uwierzyć, że wszystko było tylko grą - aktorstwo Stuhra wydaje mi się tak naturalne, że byłabym skora uwierzyć, że on naprawdę jest z innych czasów, naprawdę drga mu powieka, gdy się złości, naprawdę pilnie żąda zwrotu pieniędzy i tak dalej, i tak dalej. Aż chciałoby się zawołać: ciemność, widzę ciemność... przed oczami - z zachwytu!
Zobaczyć gotującą się Krystynę Jandę - to również był mój debiut. A jednocześnie bodziec, do uświadomienia sobie jak wielką mają moc Czechow i Stuhr, którzy zostali wczoraj przeze mnie okrzyknięci liderami w produkowaniu endorfin. Nie będę po raz enty rozkładać na czynniki pierwsze fenomenu aktorstwa Jandy, ale nie mogę też przemilczeć znakomitej kreacji Natalii (w drugiej części spektaklu - Oświadczynach). Nonszalancja połączona z niesamowitym wdziękiem. Nie sposób było oderwać oczu. Ktoś za mną szepnął: ona jest niezastąpiona, a ja przytaknęłam mu w duchu po stokroć.
I Ignacy Gogolewski! Samym zaszczytem jest móc zobaczyć go na scenie, choćby przez kilka sekund. Tymczasem w 32 omdleniach dostajemy potężną dawkę gogolewskiego mistrzostwa. Sposób, w jaki się wypowiada, w jaki buduje postać jest równie zachwycający, co niemożliwy do podrobienia. Mało współczesnych aktorów dba o taką czystość wypowiedzi, o rytmikę, modulację, właściwe akcentowanie. Słuchając go, miałam wrażenie, że podobałoby mi się nawet wtedy, gdy czytałby instrukcję obsługi żelazka. Gdyby udało mi się kiedyś dojść choć w połowie do takiej dykcji, jaką może pochwalić się Gogolewski, byłabym najszczęśliwszą osobą na ziemi.
Tak naprawdę trudno pisać o każdym z aktorów z osoba, bo tak naprawdę są oni idealnie skomponowaną całością. Da się odczuć, że aktorskiemu trio wspólne przebywanie na scenie po prostu sprawia przyjemność. A dzięki temu widzom udziela się atmosfera przyjaźni - czują się swobodnie, żywo reagują na komiczne sytuacje.
Już nic więcej Wam nie zdradzę, poradzę jedynie, żeby na któryś z wieczorów kupić bilet do Teatru Polonia i pozwolić sobie na niezwykłą podróż pełną uśmiechu i płynącej ze sceny serdeczności.
Aktorom, reżyserowi, twórcom - kolejnych 150. spektakli (dzisiaj święto!) z niesłabnącą frekwencją i entuzjazmem. Żebyście, tak jak Czechow, żyli wiecznie!

Zdjęcie ze strony Teatru Polonia KLIK
Ja z pewnością wybiorę się na ten spektakl w niedalekiej przyszłości jeszcze raz. Omdlewać ze śmiechu w takim towarzystwie to czysta przyjemność!

Tymczasem znikam na 33. FST i Mistrza i Małgorzatę w wykonaniu studentów AT. Recenzję znajdziecie w nocy/nad ranem. Wyjątkowo nie tutaj, lecz na stronie festiwalowej gazety Tupot.


czwartek, 7 maja 2015

O czym zaśpiewał obrusik?

Jestem już oficjalnie starsza, więc może napiszę dziś coś mądrzejszego niż dotychczas. Bardzo bym tego chciała, bo pisać niemądrze o 33. Festiwalu Szkół Teatralnych po prostu nie wypada.
Miałam to szczęście uczestniczyć we wtorek w Inauguracji 33. Festiwalu Szkół Teatralnych. Studenci III roku Wydziału Aktorskiego łódzkiej Filmówki w mistrzowski sposób przedstawili blaski i cienie (z naciskiem na to drugie) zawodu aktora i jego niepewnej przyszłości. Sporo parodii, dużo satyry i dawka naprawdę pozytywnej energii.
Nikt nie lubi słuchać przemówień (a przynajmniej ja nikogo takiego nie znam), tylko nieliczni lubią je wygłaszać, ale słuchać Mariusza Grzegorzka - rektora Szkoły Filmowej - to sama przyjemność. Podczas jego przemowy zdecydowanie nastąpiła wymiana energii, o której wspomniał, nawiązując do głównej idei spotkań odbywających się podczas festiwalu - spotkań młodych aktorów z widownią, spotkań mniej czy bardziej oficjalnych, spotkań ważnych. 
To właśnie Mariusz Grzegorzek wyreżyserował i napisał scenariusz do pierwszego pełnometrażowego filmu dyplomowego. "Śpiewający obrusik", bo tak brzmi tytuł tegoż filmu, to owoc pracy studentów IV roku Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej. O czym opowiada? Nie chcąc zbytnio ujawniać szczegółów, trudno pisać o konwencji czy tematyce filmu. Ja znalazłam w nim dla siebie dużo dobrego. Oglądałam film z ciekawością - której nie brakowało chyba nikomu, w końcu to pierwszy - taki - raz - i zazdrością. Tam naprawdę było, co grać! Studenci mieli pole do popisu, każda rola była wyzwaniem - jak to z dyplomami bywa. Jednym szło gorzej, innym lepiej, ale mnie serce skradła zdecydowanie Kaja Walden - drobna dziewczyna z wielkim talentem. Było w jej grze coś takiego, co nie pozwalał oderwać od niej oczu. Siła, moc, ekspresja, a jednocześnie spokój, prostota, minimalizm. 
"Śpiewający obrusik" składa się z czterech etiud. Każda z nich jest zupełnie inna, każda pełna treści, każda z przesłaniem, każda czymś przyciąga i każe na chwilę zastanowić się... Nad sobą, światem, kimś stojącym obok, sztuką.


Trzymam kciuki za wszystkich uczestników 33. Festiwalu Szkół Teatralnych. Twórcom gratuluję wspaniałej inicjatywy i przybywających pomysłów. Niech się toczy, jak najdłużej!

Mój dzisiejszy dzień obył się bez teatru, ale za to zawarł w sobie spotkanie z Zamachowskim (jaki to ciepły człowiek!). Starsza o rok, idę spać, jutro kierunek Warszawa i w końcu KJ na scenie!
A w sobotę wrócimy do 33. FST. "Mistrz i Małgorzata" - czytać kocham, jak będzie z oglądaniem spektaklu?


wtorek, 5 maja 2015

Żeby wszyscy się tak mścili, czyli o "Zemście" Och-Teatru.

Co roku – w maju – dzieją się rzeczy dziwne (w przyjemnym tego słowa znaczeniu). Nie wiem czy to za sprawą moich urodzin, czy magii tego miesiąca, ale tradycją stało się to, że  rokrocznie wygrywam na początku maja przeróżne konkursy. Zupełnie przypadkowo.
Jakieś dwa tygodnie temu dowiedziałam się, że aktorzy Och-Teatru zagrają w Łodzi „Zemstę”. Och-Teatr, „Zemsta”, Łódź! Kolejność wyrazów przypadkowa; smutek, jaki się za mną wlókł przez ostatnie dni – już nie. Marzył mi się ten spektakl z tysiąca różnych powodów, od szalenie prozaicznych (bo jestem od teatru uzależniona) po bardziej górnolotne (bo Żak i Barciś, za którymi szaleję odkąd jako kilkuletnie dziecko zauroczyłam się „Miodowymi latami”). Marzył mi się, marzył, ale bilety z nieba nie spadają. A ja i tak przekraczam granice rozsądku, kupując ich po kilka tygodniowo.
Wczoraj rano jeszcze sobie westchnęłam, czytając zapowiedź nadchodzącego spektaklu. Już pogodziłam się jako tako z losem i doszłam do wniosku, że „nie ma tego złego…” - sztukę zobaczę innym razem. Ale jak to mówią – przed przeznaczeniem nie uciekniesz.
Spektakl o 20:30, a ja po 17-ej wygrałam dwa bilety. Odbierałam akurat ze sklepu bransoletkę z motywem maski teatralnej, gdy doszła do mnie wiadomość z wyczekiwanym słowem: „gratulujemy”. Szaleńcze tempo, biała bluzka (już nigdy mi się nie będzie kojarzyć zwyczajnie), autobus na Plac Dąbrowskiego, teatr! Uwierzyłam dopiero, trzymając bilety w dłoni. Na dodatek – szósty rząd, idealnie naprzeciwko środka sceny. Dziecko szczęścia pozdrawia. I zaczyna recenzować.

Zdjęcie ze strony Och-Teatru KLIK

„Zemstę” Fredry oglądałam w teatrze kilka razy. To sztuka z gatunku tych, które nigdy się nie nudzą. Niektóre fragmenty znam już doskonale na pamięć (kiedyś przyszło mi grać Klarę!), a mimo tego, to właśnie one bawią mnie najbardziej.
Widziałam na scenie różnych Cześników i różnych Papkinów, ale Cezary Żak i Artur Barciś zatarli grą aktorską wspomnienia o wszystkich swoich poprzednikach. Papkin (grany przez Barcisia) wbiegł na scenę z prędkością światła, całkowicie skupiając na sobie uwagę widowni. I tak zostało już do końca. Historia toczyła się gdzieś w tle, ale dla mnie bezkonkurencyjny był cały czas on – tchórzliwy (za to odważny w słowach), dziecinny, pazerny na pieniądze błazen, którego można pokochać od pierwszego wejrzenia. Nie wyobrażam sobie dzieła Fredry bez Papkina. A Papkina nie umiem już sobie od wczoraj wyobrazić bez Barcisia.
Scena pisania przez Cześnika (a raczej Dyndalskiego) listu do Rejenta to scena, na którą czekam zawsze z niecierpliwością. Żak dyktujący słowa poprzecinane gęsto powiedzeniem „mocium panie” – mistrzowski! Nie lubię oglądać seriali i nie mam o nich zielonego pojęcia, ale do „Miodowych lat” wracam nierzadko. A w tej scenie widziałam mimikę i sposób zachowania Karola Krawczyka. Trudno było powstrzymać śmiech. Zresztą – bez sensu byłoby to robić, za tak komiczną grę aktorom należał się dowód na to, że radzą sobie fenomenalnie!
Podstolina grana przez Violę Arlak mogłaby śmiało zaśpiewać za Kaliną Jędrusik – „bo we mnie jest seks!”. Wpaść na pomysł zagrania Hanny w ten sposób – to było coś. Czytając „Zemstę”, nie lubiłam Podstoliny, nudziła mnie i była taka… bezpłciowa. Zupełnie inna niż Arlak. Na szczęście!
Na scenie widać było swobodę, a jednocześnie precyzję. Każdy gest, spojrzenie, zachowanie idealnie współgrało z całą konwencją przedstawienia. Dwie godziny minęły jak z bicza strzelił, żal było pożegnać aktorów, dzięki którym przez cały ten czas uśmiech nie schodził z twarzy.
Jeszcze raz ukłony w kierunku Artura Barcisia. Tak niskie, jak nisko kłaniał się on przed Klarą i Podstoliną.


A ja tymczasem biegnę na Inaugurację Festiwalu Szkół Teatralnych. Relacja już wkrótce, zaglądajcie!