wtorek, 29 grudnia 2015

Zgubione żakiety, czapki i skarpetki, czyli 2015 - dziękuję, byłeś wspaniały!

Gdybym miała przeliczyć ten rok na zgubione czapki, żakiety i skarpetki, wyszłabym na minusie i wygrałabym chyba wszystkie możliwe zgubne rankingi. Gdyby jednak do każdej zguby dopisać okoliczności, w jakich daną rzecz zgubiłam, wygrałabym wszystkie rankingi na najlepszy rok życia.
W drodze do teatru zgubiłam swój ulubiony żakiet. Zgubiłam go w pociągu, bo zaczytałam się w biografii aktora i omal nie przejechałabym dworca centralnego w Warszawie, co nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej. Żakiet zgubiłam, przemarzłam do szpiku kości, ale tego samego dnia spotkałam na ulicy, idącego w moim kierunku, sprawcę całego zdarzenia - Andrzeja Seweryna.
Podczas pierwszej wizyty w OCH-Teatrze zgubiłam szminkę. Kupiłam nową, a nawet dwie, nie mogąc zdecydować się, która bardziej pasuje do mojego humoru. Tego dnia obejrzałam najważniejszy w moim życiu spektakl i szturchnęłam łokciem Domę, która wtedy była jeszcze dla mnie zupełnie obcą osobą, której przyszło siedzieć obok mnie w teatrze. W efekcie końcowym kilka miesięcy później wylądowałyśmy razem na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Gdzie zgubiłam ładowarkę.
Ładowarka przepadła gdzieś w biurowym pokoju, tuż po wywiadzie przeprowadzonym z Jerzym Antczakiem. Po prostu rozpłynęła się w powietrzu, jak to często bywa z moimi rzeczami. Przez pół wyjazdu cierpiałam na wiecznie rozładowany telefon, przez co nie zrobiłam sobie zdjęcia ze spotkanym w windzie Sewerynem. A prawdę mówiąc, nie zrobiłam tego zdjęcia, bo głupio wpatrywałam się w trzymanego w dłoni drinka (którego smak pamiętam do dziś!) i starałam się zachowywać względnie normalnie, co zaowocowało życzeniami dobrej nocy.
Któregoś dnia zgubiłam tablet, który na szczęście znalazł się na drugi dzień w klasie od angielskiego, w której uczyłam dzieciaki. W przypływie radości nie rozstawałam się z nim cały dzień, przeglądając repertuary teatrów, ze szczególnym uwzględnieniem Teatru Polskiego w Warszawie. Trafiłam akurat na informację o Niżyńskim. I drogą przypadku rozpoczęłam swoją przygodę z Fundacją Kamila Maćkowiaka.
W jednym z łódzkich teatrów zgubiłam swoją wydrukowaną na zajęcia z kultury brytyjskiej recenzję Białej bluzki. Znalazł ją ktoś przypadkowy, odnalazł mnie po zapisanym na kartce nazwisku na Fejsbuku i wysłał linka do Szkoły Krytyki Teatralnej. Tak trafiłam do Siennej, gdzie spędziłam najlepszy tydzień wakacji, poznałam teatralnie pozytywnych ludzi i zarwałam kilka nocy podczas redagowania Melpomeny, zwycięskiej gazety.
W pierwszych dniach w Pradze zgubiłam kupioną kilka dni wcześniej czapkę. Czapki nie odnalazłam, ale jeszcze tego samego dnia wylądowałam w praskim Teatrze Narodowym, zakochując się po uszy w czeskiej operze i rozpoczynając swoją wędrówkę po stołecznych teatrach.
Zabrzmi to banalnie, ale za każdym razem, gdy coś gubię, odnajduję coś dużo bardziej ważnego. Jakby świat chciał zrekompensować mi stratę, choć przecież to nie wina świata, ale tylko i wyłącznie mojego roztrzepania.
Wczoraj zgubiłam bardzo ważne dla mnie zdjęcie. Za to zdjęcie musi zdarzyć się coś przełomowego. Już dzisiaj, od samego rana, masa dobrych wiadomości. Czekam więc z uśmiechem na Nowy Rok, życząc sobie by był tak dobry jak poprzedni. A nawet lepszy. W końcu każdy kolejny okazuje się bardziej ekscytujący.
I wam życzę tego samego.

A jeśli jakoś wam niewygodnie obok ludzi, w czasie, w miejscu, w którym się znaleźliście, zgubcie się. Tak zwyczajnie.

Próbowałam zmierzyć ten rok liczbą obejrzanych spektakli, ale po pierwsze - upłynęły trzy lata od matury i moje umiejętności matematyczne osiągnęły poziom zerowy, a po drugie - po pięćdziesiątym trzecim znalezionym w mieszkaniu bilecie zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem nie jestem jeszcze bankrutem i to pytanie zagościło w mej głowie na dłużej. 
Do zobaczenia w 2016 roku w teatrze!








piątek, 18 grudnia 2015

Shirley, Elżbieto, Agnieszko, Marto, Antonino, (...), wszystkiego najlepszego...

To jeden z tych wpisów, które zaczynają się od ciszy, bo brakuje słów wystarczających. Jest więc cisza, potem długo, długo nic i dopiero gdzieś za zakrętem (!) kilka słów, wciąż zbyt małych i nic nie znaczących.
Dla mnie zawsze na pierwszym miejscu jako Elżbieta/Krystyna z Białej bluzki  i Marta/Krystyna z Tataraku. Może dlatego, że tam jest jej najwięcej z Niej samej? Dla mnie bardziej niż aktorka, reżyserka, felietonistka, …, po prostu człowiek. Taki człowiek w odniesieniu do którego, po raz pierwszy w życiu, użyłam słowa autorytet. Słowa, od którego długo uciekałam, nie dopuszczając nawet cienia możliwości, że może zostać użyte w kontekście szerszym od rodzinnego.
Lubię jak Ona żyje. Lubię jak gra, oczywiście, ale chyba bardziej lubię jednak obserwować jak żyje. Jakoś intensywniej, bez szeregów i z dużą wrażliwością, bez obojętności, zawsze na czas pomimo braku czasu. Mnie też interesuje takie życie. To dzięki Niej zrozumiałam, że w szeregu nie chcę stać, w szeregu ziewać, gnić i spać. To przez Nią mam wyrzuty sumienia, gdy pośpię zbyt długo i przez Nią wróciłam do pisania listów. Przez Nią też zatrzymuję się czasem na środku ulicy tylko po to, żeby poobserwować ludzi, przekonując się, że to oni są źródłem wszystkich najlepszych opowieści, pomysłów i inspiracji. Przez Nią – osobiście albo przez Nią – dzięki roli, w którą się wciela.
Mało jest dzisiaj aktorów, którzy pamiętają o tym na jak dużą odpowiedzialność skazuje ich scena. Czują się jak władcy, bo wszyscy na nich patrzą i są podziwiani, a tymczasem ich prawdziwą władzą jest możliwość ingerowania w życie ludzi siedzących na widowni. Przecież tak często po spektaklu zmienia się wiele, a czasem nawet wszystko. A jeśli nie wszystko i nie tak wiele, to zawsze chociaż trochę.
Po każdym spektaklu Jandy wychodzę spokojna (w przenośni, bo tak naprawdę rozdygotana i rozemocjonowana) o swoje zmiany, przekonana, że nic mi się nie stanie o tego kręcenia się w głowie i przyspieszonego serca, że nawet jeśli podejmę życiową rewolucję – będzie to właściwa decyzja. Taką pewność daje mi Janda na scenie. Aktorka, która wie, na czym polega władza w teatrze.
Egoistycznie życzę sobie (w dniu Jej urodzin), żeby żyła wiecznie, bo nie wyobrażam sobie swojego życia bez wzruszeń i poruszeń na jej spektaklach i bez impulsów do tworzenia po każdym wysłuchanym czy przeczytanym z nią wywiadem, i bez premier nowych filmów z jej udziałem, i bez ludzi poznawanych dzięki niej.
Jeszcze dla Niej: nie-świętego spokoju, wyciszonych telefonów w teatrze, ciepłych herbat z mlekiem na stoliku, niezmieniającego się placu w Siennie, psów czekających co wieczór, śmierci srelków-pudelków, zielonych świateł w drodze do domu, białych lilii i bycia ogromnym jak los i małym jak kos.

Wszystkiego najlepszego, Moja Naj!


Spoufaliłam się bezpośrednią formą tego wpisu, ale pisząc o Niej w trzeciej osobie udało mi się złapać jaki-taki dystans.

wtorek, 8 grudnia 2015

Rozmowy, do których się wraca, czyli o książce "Aktorki. Portrety".

Nigdy nie pisałam recenzji książek. Sama też nie czytam takich recenzji, kurczowo trzymając się stwierdzenia, że książki po okładce i recenzjach się nie ocenia. Ale przecież równie dobrze można powiedzieć to o spektaklach czy filmach. Na horyzoncie pojawił się tytuł, o którym zamarzyłam napisać i wiedziałam, że nie mogę przejść obok niego obojętnie. Nie o mnie ma być jednak ten wpis, ale o czternastu absolutnie wybitnych kobietach i dziennikarzu, któremu udało się – po raz drugi – stworzyć moją osobistą świętą księgę wywiadu, czyli o książce Łukasza Maciejewskiego Aktorki. Portrety.
Podczas którejś wiosennej wyprawy do BUŁ-y (dla niewtajemniczonych BUŁ-a łódzka nie jest miejsca, gdzie można najeść się bułek, ale miejscem, gdzie zaopatrują się głodni wiedzy mole książkowi, skrótem – Biblioteka Uniwersytetu Łódzkiego) po raz kolejny straciłam głowę w dziale teatru. Tak to już jest z moimi wędrówkami po bibliotekach, że zaczynam je od nazwiska Osiecka, a kończę na kulturze, w której przepadam na dłużej. Gdzieś pomiędzy Kantorem, Jandą a Pszoniakiem mignęły mi Aktorki. Spotkania. Miałam już kilka książek w dłoni, a biblioteka umożliwia wypożyczenie tylko pięciu pozycji, więc odłożyłam na półkę filozoficzne wywody o teatrze i zagłębiłam się w lekturze rozmów ze znanymi kobietami kina i teatru. WsiZagięty narożnik: 2ąknęłam na pół dnia, czytałam łapczywie i co chwila robiłam wielkie oczy ze zdziwienia, że można tak zwyczajnie i tak pięknie rozmawiać z drugim człowiekiem.
Gdzie pomiędzy piątą a dwudziestą konferencją na Festiwalu Filmowym Gdyni zdobyłam wpis do książki (tę z biblioteki oddałam i jeszcze tego samego dnia kupiłam sobie w księgarni książkę do swojej własnej kolekcji). I czekałam niecierpliwie dla listopad, niecierpliwiąc się tym bardziej, że wiedziałam już o pojawieniu się w drugiej części rozmowy z Krystyną Jandą.
A w listopadzie czytałam. W kolejności nieprzypadkowej, zaczynając od Jandy, poprzez Zajączkowską, Komorowską, Barańską… Każdą historię oddzielałam herbatą lub gorzką kawą, żeby przez własną łapczywość nie zgubić puenty, innej po każdej rozmowie. Dodałam kilka tytułów filmów do mojej listy Obejrzyj zanim umrzesz, bo inaczej to będzie smutna śmierć. Na niektóre bohaterki spojrzałam przychylniej, w innych jeszcze bardziej się rozkochałam, od każdej czegoś nauczyłam. Po skończeniu, zaczęłam czytać od początku, będąc świadoma, że ani herbata, ani kawa nie mogła pomóc naprawdę  i na pewno przeoczyłam wiele znaczących detali. Prawda jest taka, że to książka wielowymiarowa, naszpikowana sentencjami, pozwalająca spojrzeć inaczej na historię, kino, teatr.

Prawda jest też taka, że sięgnę po nią jeszcze nie raz. Bo to nie tylko przykład dobrego dziennikarstwa (za którym, jako studentka dziennikarstwa, nieustannie gonię i często nie mogę spotkać), ale przede wszystkim lekcja umiejętności słuchania i rozmowy.


środa, 25 listopada 2015

Jestem teatrofilem, czyli zboczeńcem, heretykiem i złem całego świata.

Zawsze cieszę się, gdy zaczyna się mówić o teatrze. Gdy głos zabierają nie tylko ci, którzy na scenie lub widowni spędzają połowę swojego życia, ale także ci, którzy z kulturą wysoką stykają się tylko raz na jakiś czas. Brakuje mi rozmów o tym, co dzieje się za kurtyną i o tym, jakie myśli krążą podczas spektakli w głowach ludzi siedzących w mniej lub bardziej wygodnych fotelach teatralnych. Chociaż teatr opiera się na interakcji, zazwyczaj interakcji brak, nie licząc zasłyszanych w foyer kilka wypowiedzi dotyczących wagi aktora albo brzydkiego kostiumu aktorki.
W końcu mówią! Wręcz krzyczą, przekrzykują się nawzajem, wytykają do siebie języki, straszą się krucjatami i seksem. Dwa obozy - konserwatywni kontra liberalni, święci kontra grzesznicy, różańcowi kontra heretycy. Wszyscy krzyczą o teatrze. A ja mam ochotę zatkać uszy.
Idą zmiany. Zmienił się rząd, zmieniają się ludzie, zmienia się teatr. Im dalej w las, tym więcej drzew. Ludzie chcą czegoś nowego, ludzie reagują na kontrowersje, ludzie chcą karmić się sensacją, więc teatr - jako interaktywne medium - reaguje na potrzeby człowieka. Nie wszystkim się to podoba, nie każdy to popiera, w końcu istnieje (podobno) coś takiego jak wolność wyrażania swoich poglądów. Tylko, że ta wolność jakaś kulawa. Bo albo zbyt rozbuchana, albo znikoma. Taka zapatrzona w siebie, daleka od tolerancji, jedyna słuszna.
Sztuka rządzi się swoimi prawami. To z użyciem jakich środków zostanie przedstawiona i czy uda jej się obronić zależy już jedynie od konkretnego artysty i konkretnej grupy odbiorców. Nie jestem zwolennikiem ani seksu, ani brutalności w teatrze. Nie tego tam szukam i nie to mnie porusza. Nie jestem też teatralnym apodyktykiem czy konserwatystą. Gonię za wolnością w każdej dziedzinie życia i naiwnie głoszę pacyfistyczne hasła. Nie macham nikomu przed oczami ani różaniec, ani krzyżem, ani sztucznym penisem, ani pistoletem. I tego samego oczekuję od innych.
Gdy więc krzyczą, mam ochotę zatkać uszy. Zatkać uszy na prawicowe dywagacje na temat wolności w sztuce, które nijak mają się do rzeczywistości. Zatkać uszy na modlitwy, które nie świadczą wcale o dojrzałości religijnej, ale są przykładem na to, co fanatyzm robi z człowiekiem. Zatkać uszy na komentarze, że w dzisiejszych czasach wstrząsnąć widzem w teatrze może tylko seks albo śmierć na scenie. Zatkać uszy na płynące zewsząd pytania, które tak czy siak zostają bez odpowiedzi, bo znowu trwa polsko-polska wojna, która tak naprawdę nic wspólnego ze sztuką nie ma, a jest jedynie sposobem wyładowania politycznych frustracji.
Znajomi z zagranicy już nie pytają się mnie czy spadł w Polsce śnieg, czy Kraków jest ładnym miastem ani czy Polacy piją rzeczywiście dużo wódki, ale o to, jak tak naprawdę wygląda sprawa wrocławskiego teatru. Czechom odpowiadam, że to oni powinni odpowiedzieć mi na to pytanie - w końcu sprawcami całego zamieszania są czescy aktorzy porno. Wszystkich innych obdarzam zawstydzonym uśmiechem, próbując wytłumaczyć w jakiś nieupokarzający sposób mentalność Polaków.
Mówmy więc o teatrze. Piszmy o teatrze. Chodźmy do teatru. Nie chodźmy do teatru, jeśli mamy się wściekać na spektakl, który uważamy za zły, niemoralny, zabierający nam cenny czas. Płaczmy w teatrze. Śmiejmy się w teatrze. Wychodźmy z teatru lepsi, mądrzejsi albo chociaż bogatsi o nowe doświadczenia. Spotykajmy się przy kawach, herbatach czy winach, żeby podzielić się teatralnymi przemyśleniami. Ale nie przenośmy na teatralne sceny naszych osobistych frustracji. Nie patrzmy na teatr przymkniętymi oczami, ale otwartym sercem. 



Pozdrawiam Was z przymrużeniem oka,
ja - zboczeniec idący jutro do teatru



czwartek, 29 października 2015

Wszędzie dobrze, ale... No gdzie najlepiej?

Są miejsca, za którymi się tęskni. Są miejsca, do których zawsze się wraca. Są miejsca, o których myśli się nawet wtedy, gdy jest się w innym - piękniejszym nawet - miejscu. Są miejsca, o których mówi się z czułością, miejsca, które nazywa się domem.
Za tydzień wracam do domu. Po półtora miesiąca w Pradze pakuję najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka i jadę na dwa dni do miejsca, gdzie powietrze pachnie szczęściem (jaki to banalny i jednocześnie jaki prawdziwy zwrot). Jadę do domu, żeby poczuć się beztrosko, zapomnieć o bożym i nie-bożym świecie, wypić kawę z ludźmi, którzy dzielą moją pasję, usiąść na chwilę w ogrodzie i myśleć o niczym, wzruszyć się i poruszyć, zaśmiać i zamyślić. W przyszły piątek wsiadam w autobus i jadę do Warszawy. Jadę do Teatru Polonia.
To miejsce - o którym mówię czasem moje miejsce na ziemi - obchodzi dziś urodziny. Piszę w dzień, a w dzień zawsze brakuje mi słów, a jeśli już je znajduję, wydają mi się śmieszne, zbyt małe, zupełnie nieodpowiednie do tematu. Milknę zawsze, gdy wiem, że muszę napisać o czymś, co wywołuje u mnie silne emocje. Może dlatego tak koślawie wychodzi mi pisanie o teatrze. Zawsze w tym pisaniu za mało miłości, słowa jakieś nieczułe, oschłe, nigdy idealne.
A teraz mam napisać o dziesięciu latach Teatru Polonia. Mam napisać o miejscu, które - nie boję się tych słów, choć są tak intymne, że czerwienię się, pisząc je - wpłynęło na to, kim jestem, zmieniło moje myślenie o świecie, dało mi pogląd na sprawy małe i duże. Jak napisać; czego życzyć? Nie wiedziałam tego o poranku, choć zaczynałam pisać z kubkiem kawy w dłoni, a kawa zawsze rozjaśnia myśli. Nie wiedziałam w południe, choć w głośnikach słychać było muzykę, która zawsze pomaga mi odnaleźć wenę. Nie wiem teraz, choć wróciłam właśnie ze spaceru po jesiennym parku, piję drugą kawę, a w perspektywie wieczoru czai się na mnie spektakl teatralny. Może wiedziałabym w środku nocy, pisząc półsennie, ale nie lubię składać życzeń na ostatnią chwilę. 
Życzę czułości - widzów do teatru i teatru do widzów. Tej czułości, do której nie można nie wrócić. Rodzinnej atmosfery, która nie pozwala odczuć granicy pomiędzy sceną a widownią. Mądrej beztroski i mądrych wariatów, którzy nie przechodzą obojętnie obok sztuki. Wciąż żywego dialogu i braku ciszy. Chyba, że ciszy potrzebnej, przyjacielskiej - tej życzę. Niegasnącej umiejętności budzenia do życia i do dobra. Odwagi w realizacji marzeń bezczelnych. 



Wracam do teatru. Do miejsca, które potrzebowało zaledwie minuty, żeby skraść moje serce i dla którego jestem w stanie zrezygnować z wielu rzeczy, wcale nie mniej ważnych. Wracam do domu. Bo przecież wszędzie dobrze, ale... w Polonii najlepiej.


środa, 28 października 2015

Trochę magii w kamienicy, czyli STOP dla zniszczenia...

Weszłam tam niepewnym krokiem, przy szatni czekała na mnie miła pani, z którą korespondowałam kilka dni wcześniej. Przeklinałam się w duchu za to, że założyłam buty na obcasie. Chciałam wyglądać profesjonalnie, a efekt był zupełnie odwrotny. Szybko jednak zapomniałam o butach, o stresie, o całym świecie.
Błąkałam się po zakamarkach Teatru Kamienica, zaglądałam do garderoby, poznawałam aktorów, wylądowałam nawet na próbie. Wcześniej – w kawiarni – spotkałam się na szybką herbatę z dyrektorem, Emilianem Kamińskim. Niewiele z tego pamiętam, to były początki moich przygód z teatrem, wszystko było nowe i zaskakujące. Kamiński opowiadał o tym miejscu z czułością i miłością, chłonęłam każde jego słowo, zazdroszcząc mu pasji, determinacji, sukcesu. Na próbie nawet nie drgnęłam, chociaż na scenie wrzało. Zwyczajnie wbiło mnie w fotel, dałam się ponieść atmosferze. Chyba wtedy po raz pierwszy zaczęłam czuć w teatralnym powietrze nie kurz, ale magię.
Mogę więc powiedzieć, że w Kamienicy przeszłam chrzest bojowy. Przyspieszone, kilkunastogodzinne preludium do teatralnej miłości. Miałam to szczęście, że trafiłam do teatru absolutnie wyjątkowego – nie tylko ze względu na wygląd, ale przede wszystkim ze względu na ludzi. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale dziś już wiem, ze takie miejsca, takie teatry są mi najbliższe – teatry oparte na przyjaźni, zaufaniu i wspólnej pasji. Teatry od ludzi dla ludzi.
Zdenerwowałam się (jak widać po wpisach dość choleryczna ze mnie osoba) na wiadomość o kłopotach Kamienicy. To trochę tak, jakby dowiedzieć się, że twoi najbliżsi przyjaciele wpadli w niemałe tarapaty. Zdenerwowałam się podwójnie, bo wciąż nie potrafię zrozumieć, czemu wszyscy ci, którzy chcą coś zrobić mają zawsze pod górkę. W dzisiejszych czasach dużo łatwiej przesiedzieć życie niż je przeżyć. O ile prościej mają ci, którzy siedzą, wiecznie narzekając od tych, którzy zdobywają się na odwagę i z czubkiem głowy w chmurach próbują zmienić rzeczywistość na lepsze.
Zawsze musi się znaleźć ktoś, komu się to nie spodoba. Nie znajdzie oczywiście żadnych racjonalnych argumentów – nie podoba mu się i już. A skoro się nie podoba, trzeba to zepsuć, zniszczyć, pozbyć się jak najszybciej.  Zniwelować wariatów, których zachciewa się od życia czegoś więcej niż pilota w jednej dłoni i butelki piwa w drugiej. Niszczyć jest dużo łatwiej niż budować. Niestety.

Z całego serca kibicuję Kamienicy. Trochę to śmieszne, pewnie infantylne, ale wierzę, że dobro zawsze wygrywa. Mówiąc szczerze – nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jestem po prostu jednym z tych wariatów z głową w chmurach. I mam nadzieję, że nigdy nie znormalnieję. 


Nie zostawiajcie teatru na pastwę losu. Kto chodzi, pomaga.

poniedziałek, 26 października 2015

Oda do Bogusia, czyli buntuję się przeciw niesprawiedliwości.

Napisałam post dwa dni temu. Nie dodałam go, ucząc się na wcześniejszych błędach - co zbyt emocjonalne, zazwyczaj zahacza o kicz. Przeczytałam dziś te moje notatki sprzed kilkudziesięciu godzin i pochwaliłam się za samokrytykę. Zaparzyłam śliwkową herbatę, umyłam włosy i kilka minut przed pierwszą zaczęłam pisać. Od nowa. Z tym samym tytułem. Z tą samą (nie)czułą apostrofą. Z żalem nieco mniejszym, ale wciąż żywym. No, po prostu zaczęłam pisać.

Bogusiu najdroższy,
nigdy nie byłam twoją fanką (nie bierz tego do siebie - przyciąga mnie zwyczajnie inne aktorstwo), ale teraz nagrabiłeś sobie u mnie konkretnie. Powinnam cię rozgrzeszyć, bo sama niedawno rzucałam kamieniami, ale ostatnio kiepsko u mnie z przebaczaniem, więc na rozgrzeszenie liczyć u mnie nie możesz.
Piszę do ciebie z akademika z Pragi, na korytarzu opary zioła, w kuchni syf, ale za oknem pięknie - jesiennie. Myślisz sobie teraz pewnie: lokalna patriotka za pięć groszy. A ja ci powiem, że nawet pięciu groszy bym za mój patriotyzm nie dała, bo - niestety - jeszcze dwa lata temu byłam ignorantem takim jak ty. A powiem ci, że chyba w życiu nie ma gorszej rzeczy od ignorancji.
Nie czuję się menelem, choć o twojej słynnej wypowiedzi dowiedziałam się w sobotni wieczór przy butelce wina. Myślę, że żyję, bo całkiem intensywnie chłonę świat, a przecież powinnam być umarłą, bo mi serce zabiło mocniej dla miasta umarłego - Łodzi. Może jestem zombi, nawet o tym nie wiedząc?
Dałeś ciała, Boguś. Przed tobą wielcy dali serce (Wajda z taką czułością mówił o Łodzi!), a ty dałeś ciała i niepotrzebnie narobiłeś sobie wrogów. A wystarczyło tylko ugryźć się w język. W imię zasad. Kto jak kto, ale ty powinieneś to wiedzieć. W imię zasad...
Łódź, kochany, trzeba umieć poczuć. Tak wiesz, otworzyć się na wszystko, co jest wokół; włóczyć się nocą albo wczesnym porankiem; iść w miejsca, w które iść nie polecają (zaopatrując się wcześniej w gaz pieprzowy lub różaniec - według upodobań); pojechać tramwajem na krańcówkę, zapominając migawki; zjeść żulika lub angielkę (nie mylić z żulem i Angielką!); na Zdrowiu na zdrowie wypić coś galantego i - w końcu - zakochać się niespodziewanie, z impetem w jakimś bałuciarzu (tudzież bałuciarce).
Nie będę zresztą się roztkliwiać, bo o Łodzi mogłabym długo (a jeszcze niedawno podsumowywałam ją przymiotnikiem ohydna, widzisz jak to nieładnie zamykać się światopoglądowo?). Nawet stąd nie pochodzę, ale chcę tego miasta bronić, bo - niestety - wciąż mnie drażni niesprawiedliwość i wciąż wierzę, że zbawię świat. I bliżej mi sto razy do niego niż do miasteczka, z którego pochodzę.
Komu brak tu kultury, pokazałeś wspaniale. My na jej brak nie cierpimy. A meneli spotkać można nie tylko w łódzkich bramach. To taka ciekawostka.
Z racji, że zrobiło się późno, a ja od rana biegnę poszerzać swoją wiedzę, zostawiam cię teraz z krótkim pytaniem: co ty, ku***, wiesz o Łodzi? 



Z tęsknoty za Łodzią pisze się listy... Parafrazując Pawlikowską-Jasnorzewską.

piątek, 9 października 2015

List gdzieś. Bez odbioru. Życzę wszystkiego.


Napisałam do niej kiedyś list:


Nigdy cię nie spotkałam i nigdy nie spotkam, ale napiszę, choć ty tego nigdy nie przeczytasz. Za dużo tego nigdy w tym liście, epatuje już od pierwszych słów. A wiem, choć cię znam tylko tyle, ile przeczytałam twoich wierszy, że ty też nie lubisz mówić nigdy i też sobie kpisz z tych wszystkich ograniczeń, które nakłada na nas życie. Którego ty już zresztą nie masz. A z którym ja nie umiem się jeszcze dobrze obchodzić.
Piszę, bo wiem, że mnie rozumiesz, podglądając mnie z tego świata, o którym ja nie mam jeszcze zielonego pojęcia, a w którym ty jesz teraz z czystym sercem lody malinowe. Z świata, w który ty do końca nie wierzyłaś, a przynajmniej nie przyznawałaś się do tej wiary wprost. Gdziekolwiek jesteś, uchyl rąbka chmur i wyjrzyj do mnie to opowiem ci co nieco o tym świecie, który zostawiłaś bezmyślnie, a który wciąż ma cię na myśli.
Wiem, że ty byś mi pomogła napisać poetycko o kalafiorze, tak, żeby nie wyszło to jak infantylna karykatura wiersza czy prozy, lecz jak mistrzostwo i awangarda. Trudne słowa, nie lubię trudnych słów, nie lubię utrudniać. Choć na ogół jest więcej rzeczy, które lubię, odkrywam je stopniowo. Nie pytam, czy wiesz o tym, bo nie możesz wiedzieć, chyba, że ten świat niedopowiedzeń, w którym teraz mieszkasz, pozwala wiedzieć więcej. Jeśli tak, to powinnam już skończyć pisać ten dziecinny list. Bo ty i tak wiesz wszystko.
Że najgorzej jak w pół zdania zaczyna się gotować woda na herbatę i trzeba wstać, zalać fusy wrzątkiem i wrócić po minucie do urwanych słów i urwanej weny. Że najlepiej jak jedzie się rowerem do jakiegoś donikąd i dojeżdża się do lasu, zjada jagody (nierozsądne), a potem pisze w strachu w taki sposób, który innym zatyka dech w piersiach.
Wiesz to czy nie? Patrzę na ciebie na fotografii i myślę, że rozumiesz mnie lepiej niż tysiące osób, które są o krok ode mnie. O krok za daleko, żeby zrozumieć cokolwiek.
Naprawdę myślę, że bliżej mi do ciebie niż do kogokolwiek innego. Nikomu się do tego nie przyznam, nie wprost, bo wiem, co sobie o tym pomyślą. Że wykpią i popukają się w czoło, zostawiając mnie z przekonaniem, że ja naprawdę jestem wariatką. Co więcej – wariatką jakich mało. Mało mam snu ostatnio. Więc rozmawiam sobie z tobą po cichu, jak już śpią ci wszyscy najmądrzejsi, jak nie ma nas kto podglądać. Czytam o tobie, ciebie czytam i to jest nasza rozmowa, bo nigdy przecież nie dasz mi słów namacalnych, urodziłam się na to za późno, powiedziałabyś: pech. A tak bym chciała usłyszeć to twoje niesfornie niedoskonałe er. Nie napijemy się razem wina i nie weźmiemy życia na gorąco. Może tam, po tej drugiej stronie. Daj znak czy tam jest wino, bo jeśli nie ma, będę musiała upchnąć jedno ziemskie do plecaka.
Czytaj sobie mnie często i poprawiaj błędy, często nie wiem jak trafić w punkt, żeby poruszyć właściwą strunę. Ty byłaś mistrzynią w celowaniu prosto w ludzką duszę. Chciałabym, żeby i mnie się udało nie stać w szeregu.


Dziś kończyłaby 79 lat, ale czas się dla niej zatrzymał i już nie ma więcej, ani mniej. Czasem myślę naiwnie, że może gdybym urodziła się dwa lata później – po jej śmierci – udałoby mi się uchwycić cząstkę jej duszy z tym niezwykłym talentem zaklinania prostej codzienności w słowa. Rozsądek nie jest moją cechą, tak jak i nie był jej.
Życzę jej wszystkiego, nie wiedząc zupełnie, co mogłoby ją najbardziej uszczęśliwić.
Czerwone kapelusze, podróże, drugi człowiek, Saska Kępa, druga młodość?...



I życzę – również wszystkiego – jej przyjaciółce, Magdzie Umer, która śpiewa tak, jak pisała Osiecka – prosto w duszę. I dzięki, której wzruszam się i poruszam na każdej Białej bluzce. To trio - Osiecka, Umer, Janda – jest moim ulubionym trio na całym świecie.



Z fioletowym parasolem, takim jak Osiecka ma na zdjęciu, idę w świat, żeby nie stać w szeregu i żeby kupić bordowy kapelusz, bo przecież...



Nie odkładajcie na później ani piosenek, ani egzaminów, ani dentysty, a przede wszystkim nie odkładajcie na później miłości. 
- A. Osiecka

... i kapeluszy.



środa, 23 września 2015

... patrzeć jak wszystko zostaje w tyle, czyli jesień u progu.

Milczałam ostatnio, ale zawsze milczę, gdy dzieje się dużo, a szczególnie, gdy dzieje się dużo dobrego. Jestem trochę bez weny, ale jesień i herbata malinowa namawiają mnie do napisania kilku słów, paru przemyśleń, czegokolwiek. Nie umiem nie pisać, nawet jeśli wychodzi mi to koślawo, jak dziś.
Przez ten miesiąc blogowej ciszy, udało mi się schaotyzować kulturalnie do granic możliwości. Od ponad dwóch tygodni próbuję napisać recenzję (czyt. subiektywny, naładowany emocjonalnie felieton) o Marii Callas. Master Class, spektaklu, który zobaczyłam w Och-Teatrze. Na próżno, każde słowo wydaje mi się za małe i śmieszne w stosunku do tego, jak czułam się wbita z zachwytu w fotel (nowy!). Ale jeszcze napiszę!
Dwa dni temu wróciłam z Festiwalu Filmowego w Gdyni, po którym nadal trudno wrócić mi do rzeczywistości. Szukałam dziś w antykwariatach książki Noce i dnie Dąbrowskiej, po Diamentowych Lwach dla Antczaka i Barańskiej i rozmowie z nimi, czuję, że muszę wrócić do tej pozycji - z nowo zdobytą wrażliwością i zapałem. Pisząc o festiwalu, nie mogę nie napisać o tym, co jest jak zadra w palcu, z tą różnicą, że przyjemnie uwierająca. Nie udało mi się obejrzeć osiemnastu filmów z Konkursu Głównego - graniczyłoby to chyba z cudem, biorąc pod uwagę inne obowiązki i nasze hedonistyczne zapędy. Byłam więc pół świadoma, a pół nic niewiedząca, bo właśnie magiczną połowę udało mi się zobaczyć. Na szczęście - największe! - nie przeoczyłam Nocy Walpurgi, filmu, który jest właśnie tą zadrą i tymi emocjami, które - pomimo tego, że od seansu minęło kilka dni - nie przestają dawać o sobie znać. Jeśli macie okazję, idźcie do kin. Idźcie gdziekolwiek, gdzie będą jego projekcje. Idźcie, bo to jeden z tych filmów, do których chce się wracać i które zmieniają absolutnie wszystko, choć pozornie - przy pierwszym zetknięciu - mogą wydawać się zupełnie przeciętne. Nie było wcale tak, że wyszłam z kina oszołomiona i rozentuzjazmowana (co często zdarza mi się po wyjściu z teatru). Szłyśmy nadmorskim bulwarem w milczeniu, dym papierosowy gryzł w policzki, ktoś w końcu zapytał: No i jak ci się podobało? Jak mi się podobało? Nie wiem, nie mam pojęcia, w ogóle to nie chce mi się gadać i... No nawet, mocne. Jak mocne, przekonałam się dopiero o poranku, gdy moją pierwszą myślą tuż po przebudzeniu był kadr filmowy, a kolejnymi myślami - mnożące się pytania: Jakim cudem? Dlaczego? To było naprawdę?
To był też ten moment, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, jaki podziw wywołała we mnie Małgorzata Zajączkowska - aktorka, o której wcześniej, rzecz jasna, słyszałam, ale która pozostawała gdzieś w cieniu moich innych aktorskich autorytetów. Teraz mam ochotę kląć na ten cień i mam szczerą nadzieję, że po tym filmie wszystko się zmieni - że jeszcze nie raz i nie dwa zobaczymy panią Małgosię na dużym ekranie, w rolach równie genialnych jak ta z Nocy Walpurgi. 


Zaskoczyły mnie też Panie Dulskie, na które poszłam z czysto egoistycznych pobudek - zobaczenia Krystyny Jandy - a które okazały się filmem godnym polecenia, szczególnie jeśli jest się otwartym na alternatywny sposób ujęcia dulszczyzny. Historia uwspółcześniona, momentami trochę zagmatwana (może wynika to z koloru moich włosów, ale początkowo myliła mi się chronologia tego filmu). Kreacje aktorskie przemyślane, postacie zróżnicowane pod względem charakteru. Trochę Zapolskiej, trochę Bajona, z naciskiem na Bajona. Proponuję nie zrażać się wcześniejszymi Ślubami panieńskimi, daleko im do tego filmu, naprawdę.
Tkwiąc wciąż w humorze festiwalowym, wybrałam się dzisiaj - przy okazji oczywiście - na podbój księgarń i antykwariatów. Gdyńskie hotele dla książek nie okazały się dla mnie łaskawe, ale Łódź sprostała wymaganiom już na samym początku i takim sposobem jestem szczęśliwą właścicielką biografii Gajosa (co zabawniejsze, nie miałam pojęcia, że dziś są jego urodziny - wielkie ukłony dla Mistrza; zdobyte nagrody są chyba najlepszym dowodem na to, że mamy do czynienia z aktorskim geniuszem i, na dodatek, przesympatycznym człowiekiem), książki Stuhra, znalezionej przypadkiem książki o ekranizacji Tataraku (z pięknymi zdjęciami z planu!), Stu najważniejszych scen filmu polskiego i Ziemi Obiecanej Reymonta (przy okazji rozwiązałam dzisiaj chyba zagadkę, skąd moja wielka miłość do Ziemi... jako książki - nie tylko o Łódź tu chodzi, ale - znowu - o astrologię, Reymont urodził się tego samego dnia, co ja!).
Tak zauważam, że u mnie ostatnio bardziej filmowo niż teatralnie i ściska mnie w gardle, gdy wiem, że do polskiego teatru trafię dopiero w listopadzie. Przyszła jesień, czas na zmiany - bo u mnie zawsze jesień równa się wszystkiemu, co najpiękniejsze. A że zmiany są dla mnie synonimem szczęścia, spełnia się od pierwszego dnia ta moja miłości do jesieni, przynoszącej oprócz kolorowych liści, kakao i wełnianych czapek, magię i pomyślność.

Tulę wirtualnie wszystkich, dzięki którym FFG był niezapomnianym przeżyciem, a ostatnia noc - przygodą nie do podrobienia. Za rok powtórka, a tymczasem... Z ciastem śliwkowym czekam na ciąg dalszy pożegnań i już pojutrze... będę patrzeć jak wszystko zostaje w tyle, a jednocześnie na horyzoncie pojawia się nowe. 
Następnym razem odezwę się z innego miejsca na Ziemi.
Niech się dzieje dobro, żyjmy!


piątek, 21 sierpnia 2015

Niektórzy lubią..., więc piszmy.

Niektórzy lubią poezję.
Niektórzy
- czyli nie wszyscy.


Niektórzy myślą też, że poezja jest dla wybrańców. Że zrozumieć te wszystkie metafory, epitety i górnolotne słowa potrafią tylko jednostki. A z poezją jest chyba trochę jak z teatrem - każdy w niej znajdzie coś dla siebie, trzeba tylko chcieć szukać.
Pisałam wiersze odkąd pamiętam. Wiersze - to o wiele za dużo słowo! Ostatnio Mama przyniosła mi do pokoju fioletowy zeszyt A4. Zamknęłam go tak szybko, jak szybko otworzyłam. Rymy częstochowskie, wszędzie miłość byle jaka, grafomania jednym słowem. Po chwili rozgrzeszyłam samą siebie sprzed kilkunastu lat (wiersz pierwszy - lat 6 i pół) i zaczęłam czytać. Szymborska to nie jest, ale... Gdzie człowiek zostawia najwięcej siebie jeśli nie w wierszach?
U mnie z poezją poszło lawinowo. Jak ze wszystkim. Na początku był Twardowski. Nie wiem skąd mi się wziął i czemu właśnie on. Miałam naście lat, chaos w głowie większy niż dziś i byłam bardzo na bakier z wszystkim, co związane z religią. A to właśnie Twardowskiego czytałam po kątach, w nocy pod kołdrą, w autobusie. Do dziś zresztą przeciskając się przez tłum, mruczę często pod nosem:

jadę z innymi tramwajem
biegnę z innymi ulicą
nadziwić się nie mogę
swej duszy tajemnicą

Po Twardowskim był i Herbert, i Różewicz, i Szymborska. Przyszedł czas i na Baczyńskiego, ale do niego musiałam dorosnąć. Osiecką zachłysnęłam się najpóźniej, ale i najmocniej. Trafia w punkt każdym słowem. Do każdej sytuacji odnajduję w jej wierszach właściwe słowa. 

Meldowana nielegalnie,
gdzie normalnych ludzi setka,
wizytówkę mam na wannie:
- półkobita, półpoetka.

Od Mamy zaraziłam się wiele lat temu Leśmianem. Pamiętam doskonale jak recytowałyśmy razem historię o dwojgu ludzieńkach:

I poklękli spóźnieni u niedoli swej proga,
by się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga.
Więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata,
by wrócić na ziemię - lecz nie było jak świata.

Czasem poczytam Przyborę, czasem Świetlickiego. Z nieufnością patrzę na współczesną poezję, ale daję szansę każdemu: ile ludzi, tyle przeżyć - ile przeżyć, tyle wierszy.

A najbardziej lubię - od całkiem niedawna - wiersze z odzysku.




Dziś Dzień Poetów. Nam wszystkim - bo chyba każdy w swoim życiu napisał choć jeden wiersz - przeżyć godnych wierszy i wierszy godnych przeżyć!

piątek, 14 sierpnia 2015

Ja z teatru, bez telewizora.

Jadę w największy upał - termometry w stolicy pokazują 48 stopni - pociągiem z teatru. W przedziale piekło, co nie jest już dla mnie szokujące, opóźnienie o dziwo minimalne - dwudziestominutowe, miłe zaskoczenie. Osiem na osiem miejsc zajętych. Kreatywność na pełnych obrotach - wszystkie gazety, bilety i przypadkowo znalezione kartki zamieniają się w wachlarze. Nikt nic nie mówi, tylko pani na przeciwko mnie ma tysiące problemów. Jednym z nich jest fakt, że młode blondynki są takie niewychowane, że nóż się w kieszeni otwiera. Domyślam się, że mogę być jej ofiarą, więc zerkam nerwowo w kierunku jej torebki. Noża nie ma, tak myślę. Jedziemy.
Wywiązuje się dyskusja, typowa dla pociągowych znajomości - kto skąd i dokąd jedzie. Spowiadamy się po kolei - ci wracają z gór, starsza pani od córki z Krakowa, jeszcze ktoś inny od lekarza, moja hipotetyczna morderczyni - z pracy, sprzedaje bilety na pociąg, 12 godzin dziennie, co dwa dni. Pot się ze mnie leje, w głowie ciągle żywe obrazy ze spektaklu, nie mogę znaleźć biletu, a widzę zbliżającego się konduktora, więc rzucam tylko niedbale: ja z teatru. I wtedy słyszę najgłupsze pytanie: A po co to łazić do teatru? Telewizji pani nie ma? Parafrazując - nóż się w kieszeni otwiera.
Ślę moje ulubione spojrzenie spod byka i ostentacyjnie zakładam na uszy słuchawki. Widzę, że niezadowolona współpasażerka rusza jeszcze ustami, ale ja już jej nie słyszę - muzyka podgłośniona na maksa. Po chwili nie wytrzymuję. Pani tak serio? - pytam, słysząc w swoim głosie agresywny ton. Czuję, że będzie wojna, a na wojnę nie mam chwilowo sił. Nie czekam, więc na odpowiedź. Mówię, że owszem - nie mam telewizora i że łazi się do teatru z co najmniej stu powodów. 
W domu leżę przy wentylatorze. Nogi na zimnej ścianie. Obok lemoniada. Na rozrzuconych kartkach zapisuję.

1. Po mądrość.
2. Po kreatywność.
3. Po wzruszenie. 
4. Po odwagę.
5. Po samego siebie.
6. Po tolerancję.
7. Po nowe spojrzenie na sprawy ważne i mniej ważne.
8. Po zrozumienie.
9. Po bliskość i przyjaźń.
10. Po takie szczęście niewyobrażalne.
11. Po optymizm i różowe okulary.
...
...

Powody mnożą się same. 
Kilka dni później zostawiam tę długą listę, schowaną w kopercie, w kasie biletowej na Dworcu Centralnym. Spotykamy się znowu w pociągu, przypadkiem trochę zaplanowanym. Kiwa mi głową. Jedziemy, bez opóźnienia, w mniejszej temperaturze niż ostatnio, w proporcji trzy na osiem. Milczymy. Gdzieś w okolicach Żyrardowa pani spod okna pyta: A panie skąd wracają? Zastanawiam się - będzie ta wojna czy jej nie będzie? Z pracy. Kolej na mnie. Zanim odpowiadam, słyszę: A ta pani pewnie z teatru. Zazdroszczę. Tyle lat nie byłam w teatrze... To był błąd. Uśmiechamy się do siebie. 


czwartek, 30 lipca 2015

"Czy o kimś ktoś będzie prawdę mógł znać?...", czyli o Atramentowej muzyce.


Czytała wtedy wiersze Wisławy Szymborskiej. Trafiła w sedno, bo i ja byłam wtedy w humorze szymborskim. Powtarzałam za nią pod nosem dobrze znane mi słowa, cytaty z wierszy poetki.
Niebo mam za plecami, pod ręką i na powiekach.
Niebo owija mnie szczelnie i unosi od spodu.
Wierzyło się jej na słowo - nawet nie jej, czyjeś. Potem nagle zaczynała śpiewać, publiczność wstawała, klaskała, ktoś zaczął tańczyć. Moja chrzestna – którą zabrałam na ten recital – w ciągu kilkunastu minut przeszła metamorfozę. Szła do teatru zmęczona i zrezygnowana - chciało mi się śmiać, gdy zobaczyłam ją trzymającą pod rękę przypadkowego mężczyznę i tańczącą zorbę. Pomyślałam wtedy, że teatr jak zawsze działa cuda. I że pozwala istnieć cudom.
Że pozwolił zaistnieć Stanisławie Celińskiej.
Minęło kilka lat. Zapomniałam o tamtych wydarzeniach. Wstyd pisać, ale i o Celińskiej zapomniałam. Pomimo podróżowania z teatru do teatru, nigdy nie trafiłam na żaden spektakl, w którym grała. Nie było nam do siebie po drodze.
Na początku czerwca znowu wylądowałam w Warszawie. To był szaleńczy dzień - zgubiłam wtedy w pociągu żakiet, urwał mi się guzik od koszuli i na domiar złego zapomniałam szminki. A przecież nie chodzę do teatru bez szminki. Nie miałam dużo czasu, wbiegłam na dworcu do najbliższej drogerii, wzięłam pierwszą lepszą szminkę, nie sprawdzając nawet jej odcienia i pobiegłam do kasy.
Stopklatka. Nie zdążyłam dobiec do kasy. Stanęłam pomiędzy regałami, z szminką w dłoni, z głupim – jak przypuszczam – wyrazem twarzy i ślepo gapiłam się  w jeden punkt. Wzrok, węch, dotyk – zawiodły mnie wszystkie zmysły. Oprócz słuchu. Z głośników płynęła muzyka.

Wiedziałam już, że zaraz pobiegnę do sklepu, żeby kupić Atramentową. Obił mi się gdzieś wcześniej ten tytuł o uszy. Ale dopiero gdy o uszy obiły mi się słowa piosenki, zatrzymałam się na dłużej. Znalazłam czas w momencie, w którym nie miałam czasu. Przez chwilę było mi wszystko jedno – mogłam spóźnić się do teatru, mogłam nie mieć wystarczająco pieniędzy na szminkę, mogłam spać na dworcu. Byle jej słuchać.
Do teatru zdążyłam. W powrotnej drodze, w pociągu, co chwila rozchylałam z zachwytu moje pomalowane na czerwono usta. Łapiąc słaby zasięg internetowy, udało mi się ściągnąć na komórkę jedną z piosenek. Zapętlałam ją przez półtoragodzinną jazdę. Atramentowa czekała w torbie.
Odtąd nie rozstaję się z tą wrażliwością. Znam na pamięć wszystkie teksty piosenek, nucę je, jadąc rowerem i pijąc popołudniową kawę. Spieram się w myślach z samą sobą o to, która z piosenek jest moją ulubioną. Zarażam kogo się da tą miłością. Wzruszam się do łez i odnajduję wenę.
Tęsknię do takiego aktorstwa i do takiego głosu, do – przede wszystkim – takiej szczerości, mądrości i piękna. Do takiej dojrzałości, punktu w życiu, gdy mówi się wprost o tym, co się nie udało i o tym, co najpiękniejsze, o Bogu, o świecie, o drugim człowieku.

Przytulam Celińską  - aktorkę, piosenkarkę, człowieka z sercem na dłoni. 


czwartek, 23 lipca 2015

Teatralne włóczykijstwo, czyli o tym jak trudno usiedzieć w miejscu.

Przestań już tak łazić, posiedziałabyś trochę - to najbardziej znienawidzone zdanie. Tuż po nich jest wiele innych: ile można tak się włóczyć?; znów gdzieś jedziesz, bez sensu!; czy ty kiedyś dorośniesz? Na to ostatnie odpowiadam agresywnie i z niecierpliwością krótkim nie. Nie, bo nie chcę być nadętym bufonem, jakich wielu wśród dorosłych, który krzywo patrzy, gdy ktoś idzie boso przez kałuże albo maże kredą po chodnikach wiersze. 
Jako mniej dorosłe dziecko nie lubiłam Muminków, ale mimo to zdarzało mi się czasem je oglądać. Nie bałam się Buki, raczej mnie śmieszyła. Mała Mi działała mi na nerwy. Podkochiwałam się we Włóczykiju. Był mądry, oczytany i... przyjemnie smutny. Nie tym smutkiem, który plącze się z malkontenctwem, którego nie cierpię, ale tym, który świadczy o czyjejś dojrzałości (nie mylić z dorosłością!). Włóczykij się włóczył, pojawiał się i znikał, a ja tęsknie wypatrywałam go na ekranie. Może już wtedy widziałam w nim trochę siebie?
Bo że jestem włóczykijem przekonałam się dość szybko. Daleko mi do domatorstwa. Nie odpoczywam, siedząc w łóżku z książką i herbatą. Odpoczywam, idąc ulicą, z książką w dłoni, potykając się o chodniki i jedząc topiące się lody. Na pytanie: gdzie idziesz, gdzie jedziesz?, odpowiadam często, że nie wiem, bo skąd mam niby wiedzieć, gdzie akurat poniosą mnie myśli? Tu albo tam, bliżej albo dalej, gdzieś na pewno.
Dziś jest Dzień Włóczykija. Od wczoraj jestem w domu i to już dla mnie za długo, więc rano mimowolnie przeglądałam podróżnicze strony, teatralne repertuary (wszystkie teatralne podróże są tymi najpiękniejszymi), kulturalne wydarzenia. Byle się gdzieś zawłóczyć i nogami powłóczyć. Mignęła mi gdzieś informacja o tym Dniu Włóczykija, włączyłam muminkowy odcinek o teatrze i odnalazłam w szafce muminkową książkę. Otworzyłam przypadkowo. 

Teatr to nie jest ani salon, ani też przystań dla statków. Teatr jest najważniejszą rzeczą na świecie, gdyż tam pokazuje się ludziom, jakimi mogliby być, jakimi pragnęliby być, choć nie mają na to odwagi, i jakimi są.

 

Nie miałam pojęcia, że jeden z moich ulubionych teatralnych cytatów jest muminkowym cytatem. I jakoś wszystko złożyło mi się w całość - włóczenie się i teatr, ciągłe podróże i ciągły niedosyt sztuki. Nie umiem zrezygnować z podróży, nie umiem zrezygnować z teatru, więc się włóczę od teatru do teatru, od państwa do państwa i wtedy czuję się najszczęśliwsza, bo włóczęgo-teatralna


wtorek, 30 czerwca 2015

Biało-czerwony tramwaj z tęczą w tle, czyli... o kulturze w sieci.

Z tą kulturą to u niektórych na bakier. Nad Polską zajaśniała amerykańska tęcza. Zrobiło się kolorowo, a nawet - przez moment - przyjemnie. Aż cisną się na usta słowa – pełna kulturka, ale niestety kultury (podobnie jak tolerancji) to trzeba w tym wszystkim ze świecą szukać. A że się znajdzie - i tak gwarancji nie ma.
Kto nie lubi tęczy, ma jeszcze do wyboru barwy narodowe. Bo bycie patriotą to powód do dumy. Bo za Ojczyznę wskoczyłoby się w ogień. Bo konserwatywne poglądy są lepsze od wszystkich innych. A tak naprawdę – bo homofobom też się coś od życia należy.
Przyglądam się tym wszystkim pseudoakcjom z boku i nie dowierzam. Już od dawna nie dziwią mnie polsko-polskie wojny, ale wciąż nie potrafię odpowiedzieć sobie na proste pytanie: po co to wszystko?
Najgłośniej krzyczą oczywiście ci, którzy dawno zapomnieli o tym, że prawdziwe życie toczy się na ulicach, nie zaś za szklanym ekranem. Spotykam – przypadkiem, dla mnie średnio miłym – kogoś, kto dzień wcześniej pokolorował swoje zdjęcie profilowe na wszystkie kolory tęczy. Mija nas facet, lat trzydzieści parę, w czerwonych spodniach i szaliku pod szyją, na co słyszę konspiracyjny szept: Pedał jak nic! Krzywię się, odpowiadam, że pedały (w domyśle: rowerowe) to moi najlepsi przyjaciele i przeklinam w duchu wirtualną tolerancję, nie mającą żadnego rzeczywistego odbicia.
A co do patriotyzmu – na moim osiedlu 2-ego maja wisiało pięć flag. W rocznicę Powstania Warszawskiego – dwie. Na Fejsbuku wisi ich teraz kilkadziesiąt. 

Tęczowi – bądźcie równie piękni w życiu, co na swoich profilowych i nie plujcie na pedałów(y), bo i tęcza nie pomoże.
Biało-czerwoni – wszystko, co na pokaz, zazwyczaj niewiele jest warte. 

Biało-czerwony tramwaj z tęczą w tle.

czwartek, 25 czerwca 2015

Cygan w Polskim i ja w Polskim, czyli... mam szczęście.

Mam szczęście wypisane w oczach. Tak wczoraj, w południe, krzyknęła za mną cyganka, gdy biegłam na pociąg do Warszawy. To niesamowite, żeby ktoś miał takie szczęście, poczekaj panienko – nie poczekałam, krzyknęłam tylko przez ramię: ja też wciąż się dziwię; śpieszyło mi się do innego Cygana, do Teatru Polskiego, do Mistrza – Andrzeja Seweryna – na scenie. Jeszcze przed spektaklem słowa cyganki znalazły odzwierciedlenie w rzeczywistości. Jakiś impuls, jakiś moment i… Mistrz idący w moim kierunku. Chwilowa utrata jasności myślenia zaowocowała na szczęście słowotokiem, nie głosem, który więźnie w gardle. Z tego wszystkiego zapomniałam, że idę na spektakl, prawie poszłam w przeciwną stronę, na szczęście (z którym się lubimy) w efekcie końcowym wylądowałam na widowni Teatru Polskiego. A tam – Cygan w Polskim. Życie jest piosenką.
Cygan, który nie cygani ani trochę. Opowiada z pasją o tym jak to jest być tekściarzem i co w tym zawodzie jest najprzyjemniejszego. Robi to z gawędziarską swobodą. Przytaczane przez niego anegdoty czasem bawią a czasem wzruszają publiczność . Pomiędzy słowem a muzyką (piosenką) zachowany jest idealny balans - niczego nie jest za dużo, niczego za mało, dzięki czemu dwie godziny wspólnie spędzonego czasu wydają się być krótką – ale jakże piękną – chwilą.
Piosenki napisane przez Cygana znają i nucą wszyscy. Łatwopalni, Porcelanowa pościel, Czas nas uczy pogody, C’est la vie… Podczas spektaklu publiczność za namową samego autora tekstów, włączyła się do wspólnego śpiewania (Śpiewałem w Teatrze Polskim – jak to brzmi!). Czasem bywało jednak tak, że wykonania aktorów Teatru Polskiego wbijały w fotel i poza głosem wykonawcy i muzyką, usłyszeć można było jedynie ciszę. A milknie się podobno najczęściej z zachwytu.
Trudno wyróżnić jedno wykonanie, jednego aktora, które zapada najgłębiej w pamięć. Próbując skoncentrować myśli i z dokładnością przypomnieć sobie wszystkie zaśpiewane piosenki, dochodzę do wniosku, że nie da się – po prostu nie da – mówić o  tym spektaklu powierzchownie, pisząc tylko kilka słów w stylu – zaśpiewali czysto, podobało się, brawa dostali. Każdy wykonawca zasługuje na chwilę uwagi i ukłon w jego kierunku. Obok żadnego nie można przejść obojętnie, chociażby dlatego, że w spektaklu było wszystko, wszystko oprócz obojętności.
Pierwszy ukłon dla Joanny Trzepiecińskiej – naprawdę nie chciałam stamtąd odejść, gdy zabrzmiała Samba przed rozstaniem w jej wykonaniu (Nie, nie możesz teraz odejść…). Mogłabym słuchać tego kilkadziesiąt razy pod rząd, a i tak miałabym dreszcze. Drugi ukłon dla Natalii Sikory – gdzie ja się uchowałam, nie znając kogoś tak utalentowanego? Cenię i uwielbiam Edytę Geppert, ale Jaka róża, taki cierń Sikory wybrzmiewa mi w uszach jeszcze dziś. Lidia Sadowa wzruszyła mnie Paryżem z pocztówek i mgły, a potem zaskoczyła interpretacją piosenki Intymnie. A śpiewał z nią Szymon Kuśmider – tutaj ukłon stokrotny. Jedno spojrzenie na aktora i już wie się wszystko, nie trzeba nawet słów – kocham to uczucie, a wróciło do mnie jak bumerang podczas Jabłoni, którą Kuśmider zaśpiewał mistrzowsko. Jeśli mowa o mistrzostwie, nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o Andrzeju Sewerynie. Mury Kaczmarskiego znam od lat i płaczę za każdym razem, gdy jej słucham. Płakałam i wczoraj, gdy Seweryn śpiewał przejmująco tę przełożoną przez Jacka Cygana piosenkę (naprawdę jest ona katalońską piosenką o palu). Ukłony i owacje na stojąco dla wszystkich.
I choćbym nie wiem jak chciała, nie mogę zaśpiewać za Natalią Sikorą – wykonawczynią piosenki Popołudnie – że to był fatalny dzień…, bo dzień – a właściwie wieczór – w Polskim z Cyganem był po prostu magicznie zachwycający. Mam szczęście, że tam byłam.
A teraz nie piszę już więcej, bo przecież tekst to (tylko) pretekst. Czytając, szukajcie podtekstu. A jeśli nie uda Wam się go znaleźć, dopowiadam po cichu, szeptem:

Idźcie do Polskiego. Będzie Cygan. Pięknie będzie.





czwartek, 18 czerwca 2015

Nigdy nie zamieszkam w Łodzi, czyli nigdy nie mów nigdy.

Łódź jest okropna, zacofana i nigdy nie zamieszkam w tak obrzydliwym miejscu. To są słowa, które w przeszłości można było usłyszeć z moich ust wielokrotnie. Wszystkie uczucia, jakimi darzyłam to miasto były negatywne. Dochodziły do tego nie za dobre wspomnienia i garść uprzedzeń. Nie miałam w planie tu zamieszkać. To nie był mój plan B ani C. To nawet nie był plan Z. Zadecydował przypadek.
Nie jestem dobra w podejmowaniu poważnych decyzji. Z drugiej strony – nie mam natury filozofa i zamiast myśleć wolę działać, podejmować kroki, iść naprzód. Zależy mi na czasie i nie lubię marnować go na roztkliwianie się nad tym, co będzie dla mnie lepsze. Na moje nieszczęście, po maturze dostałam się na wszystkie uczelnie, na które złożyłam papiery. Byłoby dużo prościej, gdyby coś się nie udało. A tak – zadecydował jeden rzut monetą, jedna sekunda, jeden ruch. Wylądowałam w Łodzi – mieście, w którym miałam nigdy nie zamieszkać.
Nigdy nie mów nigdy. I nigdy nie mów o miejscach, ludziach, rzeczy, dopóki naprawdę ich nie poznasz. I nigdy nie nastawiaj się źle, nawet jeśli w perspektywie masz robienie czegoś, co wcale nie jest spełnieniem twoich marzeń. Nigdy też nie rób skwaszonej miny już na początku nowej gry – daj się ponieść. Ja popłynęłam tą łodzią i teraz mówię wprost – lubię tę moją Łódź.
Moja Łódź. Każdy ma swoje miejsca, które są dla niego szczególne i do których chce się wracać. Ulubiona ławka, drzewo, które skrywa wiele wspomnień, miasteczko nad morzem albo domek w górach. Ja wiem, że bez względu na to, gdzie w przyszłości rzuci mnie los (a już niedługo rzuci mnie nieco dalej stąd), patrząc wstecz będę się uśmiechać, bo moja Łódź to miejsce pełne magii i radości. Kawałek raju, na który bądź co bądź sama sobie zapracowałam.
Nic nie spada z nieba. Tak naprawdę wiele zależy od nas, choć z lenistwa, a może strachu, próbujemy sobie wmówić, że jest zupełnie inaczej. Że od nas zależy tylko trochę, a reszta to kwestia szczęścia, przypadku, ślepego losu. Ja staram się myśleć, że dużo zależy od… różowych okularów. Zgubiłam je przez moment, decydując się na studia tutaj. Potem je znalazłam i równocześnie znalazłam mnóstwo szans na to, żeby szara, brudna Łódź zrobiła się kolorowa. Chociaż dla mnie.
Zaczęłam z fioletową czapką z różowym, żarówiastym napisem horror. Miało być tematycznie. Lubię się gubić, zgubiłam się w Łodzi nie raz. Czasem celowo, częściej przez gapiostwo i roztrzepanie. Teraz gubię się tylko celowo – jadę gdzieś na przedmieścia, żeby iść na pieszo kilka, kilkanaście przystanków. Jestem włóczykijem, muszę chodzić, muszę obserwować, muszę poznawać na własnej skórze. I muszę wracać do miejsc, którym udało się mnie urzec. I takim sposobem w przeciągu dwóch lat wiem o Łodzi więcej niż niejeden łodzianin. Ale wciąż odkrywam. Wciąż się włóczę.
Wyszło mi trochę sentymentalnie i bardzo osobiście. Właściwie nie wiem po co to piszę, bo i tak nie trafiam w sedno, jestem gdzieś obok w tych moich zapisanych słowach, kilometry od myśli, które chciałabym wam przekazać. Znalazłam całkiem niedawno – podczas jednej z rowerowych wypraw, oczywiście w nieznane – moją ulubioną ławkę. Siedząc tam ostatnio, przemknęła mi przez głowę właśnie ta myśl – kocham to miasto. Muszę o tym napisać. Tylko żeby wyszło jakoś zgrabnie, nie za koślawo i nie na wyrost.
Mama śmiałaby się teraz ze mnie, pamiętając moje sceptyczne nastawienie. Ale przecież miejsca nie są puste, miejsca to ludzie, pomysły, tysiące podejmowanych decyzji i zaskakujące zwroty. Trzeba dawać miejscom szanse. Teraz to wiem.

A poza tym - każde miejsce to inna kultura.
A gdzie kultura, tam musi być miłość. Żadnego sceptycyzmu.

Widok z mojej ławki. Zabieram tylko wybranych.

niedziela, 31 maja 2015

Teatralny maj, czyli zawyżam statystyki.

Podobno maj jest najgorszym okresem dla teatrów. Dobrze, że teatry mają mnie. Wiem, do skromności mi daleko, ale prawda jest taka, że mój maj był bardzo teatralny. Na szczęście!
Dziesięć spektakli, każdy w innym miejscu. Dziesięć różnych historii i dziesięć różnych emocji. Dziesięć końców świata i dziesięć pomyłek (tramwajowych, autobusowych, życiowych czy jakichś tam niezidentyfikowanych). Dziesięć dni pełnowartościowych, z kropką postawioną nad i. Dziesięć kolorów szminek i dziesięciokrotne przechodzenie przez drzwi, zaczynając od lewej nogi.
Gdybym miała wybrać ulubiony spektakl moich majowych wędrówek… Chyba bym oszalała. Z jednej strony – były 32 omdlenia w mistrzowskiej obsadzie, na której widok mdleję, ale z drugiej strony – był Kamień z niesamowicie opowiedzianą historią. I była Zemsta, i Mistrz i Małgorzata, i… I nie pamiętam chyba już jak to było, gdy teatru było jak na lekarstwo. Przecież teatr jest lekarstwem na wszystko. Jest jak moje tabletki na nadciśnienie – muszą być brane systematycznie, żeby efekt był zadowalający. Systematycznie, czyli codziennie.
Maj powoli wygasa, ale idzie czerwiec. Kilka biletów już czeka na moment, gdy zabiorę je w torebce do teatru. Kilka jeszcze nie wie, że będę wkrótce ich szczęśliwą posiadaczką. Pomogłam uratować majowi teatralną twarz, ale czerwca też nie zostawię pozostawionego samemu sobie. Nie może być gorszy od maja. Musi być znowu minimum dziesiątka. Dla spokoju mojego i czerwca.




Miałam być wczoraj w teatrze w Warszawie, ale łapałam oddech. Wieńczącym maj spektaklem był więc Kamień. Na dniach przyjdzie nowe, nie mogę się doczekać. Tymczasem wczoraj dałam sobie chwilę na inną pasję i od rana (wstałam po szóstej) przejechałam kilkadziesiąt kilometrów na rowerze. Ostatnio zupełnie zdradziłam go z teatrem (jak większość innych pasji) i byłam mu to winna.

środa, 27 maja 2015

Kamień spadł mi z serca, czyli o łódzkim spektaklu dyplomowym.

Trochę ostatnio zwątpiłam. W ludzi, aktorów. Na zwątpienie, niepokój, bezsilność, na wszystko najlepszy jest teatr. Akurat w momencie apogeum zwątpienia przeczytałam informację o tym, że studenci łódzkiej Filmówki zagrają w Teatrze Studyjnym swój spektakl dyplomowy Kamień. Tu - w Łodzi, w tym miejscu - już ostatnie razy. Niepójście byłoby grzechem.
Zachwyciła mnie scenografia. Może dlatego, że lubię taki klimat, a może dlatego, że była po prostu pięknie przemyślana. Huśtawka w tle, ledwie widoczna, ciekawiła i przerażała. Duży stół - przy którym rozgrywała się większa część wydarzeń - postawiony w centralnym punkcie pełnił rolę nieodłącznego rekwizytu, świadka wszystkich rozmów, kłótni, strachu. Meble - poustawiane na sobie bez żadnego porządku - świadomie czy nieświadomie stały się symbolem pogrążonego w chaosie i braku harmonii życia bohaterów. Kamień? Był tam jakiś kamień?
Był. Mały, niepozorny. Żaden tam głaz, żadna skała. Ot, kamień. Ale przecież powszechnie wiadomo, że czasem najbardziej bolą rzeczy z pozoru błahe. Kamień rzeczywiście przewija się w całej historii. Krąży gdzieś od bohatera do bohatera, wciąż go ktoś szuka, ktoś za nim tęskni, ktoś go nienawidzi. Kamień jako przedmiot, kamień jako ciężar, którego nie sposób się pozbyć, a który skutecznie udaremnia wszelkie próby rozprawienia się z przeszłością. 
Dom, do którego otwierają się dla nas - widzów - drzwi jest dziwny i niepokojący. Piękny i zarazem przerażający. Jednak przede wszystkim - pełny tajemnic. Poznajemy jego historię opowiedzianą przez szóstkę bohaterów. Ale to nie są te same historie - różnią się wieloma szczegółami, emanują odmiennymi emocjami, przedstawiają inne fakty. Czy żył tu kiedyś bohater czy morderca? Czy powrót do tego domu jest błogosławieństwem czy przekleństwem? Na odpowiedź trzeba długo czekać, ale czas przed jej uzyskaniem pełen jest zaskakujących zwrotów akcji, które sprawiają, że chce się wiedzieć więcej i więcej, i więcej. 
Pisząc o Kamieniu, nie można nie napisać o aktorach. Ich aktorskie kreacje - śmiało mogę się pod tym podpisać - są prawdziwym majstersztykiem. Barbara Wypych w sposób niezauważalny przeistacza się ze schorowanej staruszki w młodą i kuszącą mężatkę. Robi to w sposób tak naturalny, że zaczyna pojawiać się w głowie pytacie: czy to czasem nie jest jakaś magiczna zagrywka teatralna, czy aktorka nie zostaje podmieniona? Na brawa zasługuje także odtwórczyni roli Mieze, Alicja Juszkiewicz - najpierw kobieta przepełniona pewnością siebie i ironią, za którymi tak naprawdę kryje się strach i cierpienie przed wyrokiem, jaki zostaje wydany na jej życie. Niesamowity jest fakt, że choć występujący w spektaklu aktorzy są w tym samym wieku, patrząc na nich naprawdę widzi się córkę, matkę, babcię, dziadka... To nie jest magia, to po prostu talent.

Dziękuję wam, kochani. Kamień spadł mi z serca i wróciła wiara. W ludzi, aktorów. Szczególnie młodych aktorów. Tych bez serc z kamienia. 
A kto Kamienia jeszcze nie widział, dziś i jutro jest jeszcze na to szansa. Podróż w przeszłość, podróż w siebie, podróż w emocje - to wszystko zagwarantowane w cenie biletu.


A ja... Dziś do teatru razy dwa.

poniedziałek, 25 maja 2015

O kochankach mojej mamy, czyli Mama x2.

Wiem, że bywam okropna. Złoszczę się o każdy najmniejszy szczegół. Że dzwoni do mnie codziennie i zadaje szczegółowe pytania. Że martwi się, gdy włóczę się sama po nocy. Że ciągle pyta, kiedy przyjadę do domu. Że nigdy mi nie wierzy, że nie zapominam o tabletkach na nadciśnienie. Że mówi mi: „uważaj na siebie” za każdym razem, gdy się rozstajemy. Że nie rozumie jak tak można żyć – ciągle na walizkach, bez chwili oddechu, w ciągłym zamyśleniu, bez snu.
Mamy zupełnie inne oczy, włosy, nosy. Ale ten sam uśmiech. I gdy ja odbieram Jej telefon, wszyscy myślą, że to Ona. A ja jestem wtedy dumna i szczęśliwa, bo choć wciąż temu zaprzeczam – chcę być jak Ona, chciałam od zawsze.
Nie umiem pisać i mówić o swoich uczuciach, Ona chyba wie to chyba najlepiej. Nie jestem typową kobietą – co mi zresztą zawsze powtarza, gdy śmieję się z tego, że uwielbia biżuterię i dziwię się, że płacze prawie na każdym filmie. Bo ja tak nie umiem. Ja jestem konkretna, myślę po męsku i wstyd mi się przyznać do tego, że ktoś dla mnie znaczy więcej niż cały świat.
Ale dziś się przyznam, Mamo.
Masz ze mną siedem światów. Siedemset siedem i o kilkadziesiąt więcej. Pewnie myślisz, że nie mam o tym zielonego pojęcia, bo wciąż oskarżam Cię o za spokojne  życie. Robię to z przekory, a tak naprawdę znakomicie zdaję sobie sprawę z tego, że to ja mam nierówno pod sufitem – bo wciąż gdzieś gnam, wciąż kupuje nowe bilety (teatralne, podróżnicze…), wciąż muszę robić coś nowego, bo szybko się nudzę, wciąż krzywię się na słowo odpoczynek, wciąż… A Ty mimo wszystko w tym moim wciąż… Wciąż mnie wspierasz, Mamo.
Przepraszam, że ze mną jak z papieżem – umówienie się na obiad graniczy z cudem. I że wracam do domu raz na ruski rok, rzucając w drzwiach – spieszę się – i już po kilkunastu godzinach biegnąc gdzieś dalej. I dziękuję, że stoisz za mną murem, że się już nie dziwisz, gdy dzwonię i opowiadam Ci o moich kolejnych planach, wielkich podróżach, nieprzespanych nocach. Dziękuję, bo bez Ciebie ten mój wariacki świat oszalałby już zupełnie.
I proszę, chodź ze mną częściej do teatru, bo przy Tobie najmniej wstydzę się płakać długo po przedstawieniu. Nawet jeśli złościsz się wtedy na mnie, szczególnie, gdy w pociągu robię się niemiła i zła, bo wszystko, co przyziemne, wydaje mi się nagle mało istotne. Sprowadzasz mnie do pionu, jednocześnie dając mi siłę i wiarę w to, że mogę wszystko.

Jesteś moja i najlepsza, i poszłabym na wojnę z każdym, kto powiedziałby o Tobie złe słowo, przysięgam – byłabym lepsza niż całe wojsko rosyjskie, gdyby ktoś Cię kiedyś skrzywdził.



A żeby nie było tak zupełnie bez kultury, skrobnę wam jeszcze trochę o... Kochankach mojej mamy. Tylko tym razem będzie o mamie, która - jak się często śmieje - oddała mnie kiedyś do adopcji, czyli Krystynie Jandzie. 
Film już kiedyś widział, ale szybko o nim zapomniałam. Zbierałam się na powrót do niego kilka tygodni, ciągle nie było czasu (naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio obejrzałam cały film) albo okazji, ale obiecałam sobie obejrzeć go przed Dniem Matki. W piątek w końcu znalazłam chwilę na oddech i czas dla siebie - to był dobry moment na obejrzenie Kochanków..., choć mój znajomy uznał, że chyba oszalałam totalnie skoro nazywam ten film filmem na odprężenie
Zakochałam się w chłopcu. Jedenastoletnim chłopcu, który opiekuje się swoją matką i który dba o wszystko - zaczynając od ugotowania makaronu, a kończąc na chowaniu przed matką noży i sznurów. Matka - alkoholiczka i lekomanka - kocha na swój sposób. Syna, bo siebie nie kocha ani trochę. W ogóle wie o sobie niewiele i ma problemy z emocjami, nad którymi nie potrafi zapanować. Po domu wciąż krążą mężczyźni, najczęściej pijani. Dużo tam alkoholu i łez. 
Oglądałam film z łzami w oczach - a jednak zdarza i mnie się wzruszyć! - i z ciekawością dziecka, jaki będzie jego finał. Gdy ekran zrobił się ciemny, wstrzymałam na chwilę oddech. 
Wszystko w tym filmie zachwyca, a Janda ze swoją ekspresyjną grą idealnie pasuje do swojej roli. Chłopak ma na twarzy wymalowane tysiące emocji. Mężczyźni - nawet ci sympatyczni - wywołują w widzu jakiś bliżej nieokreślony niepokój. Fabuła - choć krąży wciąż wokół tego samego tematu - nie nudzi. 
Kochankowie mojej mamy - polecam jako film na przemyślenie.


A ja znikam do teatru. Dobrze, że istnieje teatr, szczególnie dziś.