środa, 20 maja 2015

Szminka jest, czyli Iga idzie do teatru.

Że nie śpię to nic nowego. Bezsenność zdarza mi się częściej niż chodzenie do teatru, więc nie ma sensu szukać pomiędzy nimi powiązań. Chociaż nawet niespanie - to przedteatralne - różni się od niespania zwyczajnego. Zwyczajne po prostu jest, przedteatralne daje się we znaki. Jeśli już nawet uda mi się zasnąć, śnią mi się teatralne koszmary. Zapominam tekstu - halo, przecież to nie ja mam stanąć za kilka godzin na scenie!, nikt nie przychodzi na spektakl - no przecież ja przyjdę!, aktorom spada na głowę scenografia albo światła się nie zapalają - i tak widownia pomyślałaby, że tak miało być! Na nic sensowne tłumaczenia. Bo niespanie poprzecinane sennymi koszmarami to pierwszy punkt moich dziwnych, teatralnych przyzwyczajeń.
Jedno słowo, siedem liter. Szminka. Słowo, bez którego teatrowi zabrana zostaje pewna magia. I wcale nie robię sobie teraz żartów. 
Moja typowa wyliczanka po wyjściu z mieszkania w normalnych sytuacjach brzmi mniej więcej tak: klucze są, portfel jest, książka jest, wszystko jest. Wychodząc z mieszkania do teatru, ulega ona małej transformacji. Bilet? Jest. Klucze? Są. Portfel? Jest. Szminka? (w tym momencie zazwyczaj na mojej twarzy pojawia się przerażenie) Cholera, nie ma! I - jak na nienormalnego człowieka przystało - rzucam się pędem po schodach, wbiegam do mieszkania i rzucam się na poszukiwanie szminki. Ewentualnie - gdy z zamyślenia ominę wyliczankę - szukam po mieście drogerii, aby zaopatrzyć się w niej w entą szminkę. 
Wypadałoby coś wyjaśnić. Na wstępie - nie mam bzika na punkcie makijażu. Właściwie mam makijaż w nosie i nie byłoby dla mnie problemem pójście do teatru tuż po wyjściu z łóżka. Mam za to bzika na punkcie wspomnień. A jednym z tych pierwszych - teatralnych - jest właśnie szminka. To było chyba jakoś w podstawówce, w każdym bądź razie kilkanaście lat temu. Poszłam do teatru z wycieczką szkolną i od razu "złapałam bakcyla". To jest ten moment, gdy zamiast zapachu kurzu wyczuwasz w teatralnym powietrzu zapach magii. Jak zahipnotyzowana siedziałam w fotelu i obserwowałam ludzi. O czym był "mój" pierwszy spektakl? Nie mam pojęcia. Ale gdybym potrafiła malować, z dokładnością odtworzyłabym twarz aktorki grającej główną rolę. Na ustach miała szminkę, krwistoczerwoną. Odtąd teatr jest dla mnie synonimem szminki. I przez to dawne zdarzenie notorycznie nadwyrężam kolana i tracę pieniądze.
Kilkugodzinne, w porywach kilkudniowe, wyłączenie się z myślenia codziennego. Przypadłość tak samo przyjemna, co - wybaczcie nieeleganckie słowo - upierdliwa. Kiedyś mniej, bo kiedyś teatr był z doskoku, raz na jakiś czas. Wtedy nawet wypadało żyć sztuką dłużej niż dwie godziny rozdzielone antraktem. Dzisiaj...
Wyobraźcie sobie, że bywacie w teatrze średnio trzy, cztery razy w tygodniu. I za każdym razem po wyjściu z niego mylicie tramwaje, myjecie zęby żelem do twarzy, słodzicie kawę, choć uważacie to za grzech ciężki, wychodzicie z domu w dwóch różnych butach... I tak co dzień, bo jak już powoli zaczynacie wracać do rzeczywistości, okazuje się, że jeszcze na ten sam dzień macie kupiony bilet na kolejny spektakl. Na magię, po której trudno pamiętać, który autobus dowiezie was do domu.
Punktualność. Nie lubię się spóźniać na ogół. Jakoś spóźnianie kojarzy mi się z lekceważeniem kogoś, egoizmem. Lubię być na czas. Ale z byciem na czas w teatrze zwyczajnie przesadzam. Już godzinę przed spektaklem w żołądku lata mi stado motyli, które zmuszają mnie do przybycia pod teatralną salę dużo wcześniej niż zostanie ona otworzona dla widowni. 
No dobra, a teraz będzie coś naprawdę dziwnego. Nie mam pojęcia czy ktokolwiek o tym wie. Nigdy nie wchodzę do teatru prawą nogą, zawsze muszę to zrobić od lewej (chyba, że mam dzień zapominalstwa, wtedy wszystko mi jedno). Czemu? Odpowiedź jest równie prosta, co i wstydliwie sentymentalna.
Po lewej stronie jest serce. Lewej nodze bliżej do serca niż prawej. A mnie sercem bliżej do teatru niż do czegokolwiek innego.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz