sobota, 20 lutego 2016

Ach panie, panowie...

Nikogo już nie dziwią moje wędrówki. Pociągi, bilety, teatry, festiwale, książki, koncerty, spotkania na kawę w drugim końcu Polski. Mama już nie złości się przez telefon, pies zaskoczony nie może wyjść z podziwu, gdy widzi mnie częściej niż raz na miesiąc, babcia rozumie chyba najlepiej – gdzieś pomiędzy jednym różańcem a drugim dopytuje o każde moje marzenie. Nikogo już nie dziwią moje wędrówki, bo myślą, że taka jestem - ambitna, zdeterminowana… itede, itepe. A ja jestem zwyczajnym tchórzem. Bardzo się boję, tyle.
Stojąc po bułki w sklepie, przeglądając o poranku portale informacyjne, słuchając przypadkowych rozmów w autobusach, dzwoniąc do przyjaciół, odczytując listy. O każdej porze dnia i nocy. Nawet śpiąc, bo w snach wcale nie jest inaczej.
Poumierali. Iskierki pogasły. Bowie, Rickman, Grałek, Żuławski, Eco. Gdzieś pomiędzy jedną moją podróżą a drugą. Gdzieś pomiędzy jednym moim spektaklem a drugim. Pomiędzy jednym a drugim koncertem. Pomiędzy jedną a drugą książką. Pomiędzy i definitywnie, na amen, na idź do diabła albo do nieba. Jak gdyby nigdy nic. Jakby tak było można. Jakby nie było niczego złego w czarno-białej fotografii i banalnym tytule Nie żyje… . Jakby to była wiadomość jak każda inna – nic nie znacząca, omijana wzrokiem, powszechna. Jakby wcale nie zakręciło mi się w głowie i nie przygryzło warg do krwi. Jakby.
Gnam, bo się boję. Że jak nie ten spektakl, to już żaden następny. Że jak nie ten koncert, to już nigdy więcej. Że jak nie ta noc nieprzespana przez książkę, to już potem za późno. Że jak nie dzisiaj kawa z mlekiem, to dopiero po drugiej stronie, której istnienie poddawane jest wątpliwościom. Że się skończy tak jak z Osiecką, z którą przecież inaczej skończyć się nie mogło, bo nikt nie wybiera czasu, w jakim się rodzi i umiera. Że się kiedyś obudzę z krótkim zdaniem na ustach, które już nie będzie miało adresata. Więc gnam. Zazwyczaj w gonitwie gubi się człowieka, a ja gnam za człowiekiem.
Bo nie marzę o domu z basenem. Telewizorze na całą ścianę. Garderobie pełnej ubrań od  największych projektantów. Przeleżanych podróżach do ciepłych krajów, w których jedynym zajęciem jest picie drogich drinków.
Marzę o kawie wypitej we wszystkich kawiarniach na całym świecie, w towarzystwie ludzi, którzy znaczą dla mnie wszystko albo chociaż wiele. O rozmowach, które zmieniają życie. O uściskach, które dają siłę jeszcze kilka lat później. O wspólnym siedzeniu na scenie, trawie, plaży, skale, ławce. O tym, żeby być na czas, nie zapominając, jakie to ważne, najważniejsze. Żeby nigdy tego czasu nie przeleżeć, nie przenudzić, nie przetrwonić, nie przegrać. Żeby zdążyć być tu i tam. Zdążyć ze swoim czasem i czyimś czasem. Zdążyć przed Panem Bogiem.
Zaczytuję się w Osieckiej, ulegając jej sposobom próby obłaskawienia śmierci. Zasłuchuję się. Umierają, co słabsi wśród ptaków. A co, gdy umierają najsilniejsi?...
Dziś w nocy wróciłam z koncertu Magdy Umer. Przeczytałam o Umberto Eco. Zrównoważyły się siły. Jeden-jeden. Gdy gonię - jakkolwiek by nie było smutno, jest lepiej. Trochę mniej się boję.
I tak naprawdę lubię ten strach. Dzięki niemu żyję na całość. Nie po łepkach. Nie na żarty. Nie na odwal się. Żyję tak, jak uczyli mnie w hospicjum – co do minuty, ciesząc się, że trwa. Że jest jeszcze czas.




Ani kawy.
Ani rozmów.

Przede wszystkim.

To jest wpis smutny smuteczkiem ładnym. I podszyty niegasnącym optymizmem - że wrogiem jest tylko czas, wszystko inne - sprzymierzeńcem. Dzięki temu marzenia spełniają się w tempie zatrważającym. Jeśli się mądrze gna.

niedziela, 31 stycznia 2016

Spowiedź styczniowa, świrowa.

Dużo liczb. Osiem spektakli, sześć książek, siedem filmów, trzy płyty, dwa kapelusze, setki rozmów. Jutro luty, a ja rozgrzeszam się ze stycznia, pierwszego miesiąca nowego roku. Nic to dla mnie właściwie nie znaczy - nowy rok - bo postanowienia uważam za głupotę, a cele... Cele realizuję nie tylko od święta, przez pierwsze kilka dni stycznia. Mimo wszystko, rozgrzeszam się. Z gorączką, czerwonym nosem, obolałym gardłem i jedenastą już dzisiaj herbatę. Gdybym miała wymienić trzy słowa do opisania stycznia, napisałabym: teatr, ludzie, choroby
Osiem spektakli. Byłoby więcej, ale plany pokomplikowała moja - będąca w opłakanym stanie - odporność. W styczeń weszłam z brakiem głosu, gdzieś w środku miesiąca zrobiłam sobie przerwę w chorowaniu, złapałam innego wirusa, który płynnie przeszedł w to, co dzieje się ze mną teraz - ropne zapalenie zatok. Wykorzystanie chusteczek zwiększone do dziewięciu paczek dziennie, a ilość wypijanych płynów - z czterech do pięciu. 
Wracając do teatru, bywało różnie. Zauważyłam, że gorączka wcale nie zmniejsza moich możliwości poznawczych, wręcz przeciwnie - otwiera mi teatralnie umysł i pozwala zrozumieć więcej. A może te tańczące słonie były tylko efektem mojej wyobraźni? Świruję. Szczerze mówiąc, potrzebuję trochę poświrować. Trochę też łaskoczą mnie stopy, jakby chcąc dać do zrozumienia, że włóczykijskiej duszy przestają już wystarczać krótkie podróże pociągiem - że trzeba czegoś więcej.  Jakiejś wyprawy czy coś.
Z tego, co widzę - będzie to wpis magalomańsko-egoistyczny. Po recenzowaniu, artykułowaniu, felietowaniu, ankietowaniu i - wreszcie i nie bez przyczyny na końcu - pisaniu pracy licencjackiej, mam ochotę pisać, co mi się na klawiaturze wymarzy. Wczoraj było tak samo. Idąc na ósmy spektakl marzyłam tylko o wygodnym fotelu i lekkiej farsie. Wróciłam usatysfakcjonowana. Jaki teatr potrafi być piękny. Jak go czasem ludzie niepotrzebnie komplikują. Tak sobie czasem myślę, stojąc po dziwnej dla mnie stronie teatralnej barykady.
Rozgrzeszać się teraz będę z ludzi. Więc ludzie - chwała za to! - są. Istnieją, chodzą, mówią, jedzą, bredzą, śpią, pracują. Wychodzą ze mną na kawę, do kina, na spacer, na koncert, na śnieżki, na książki, na próby. Jest ich wiele, chwała za to. Taki mnie sen nawiedził jakiejś styczniowej nocy - ja i nikogo więcej na ziemi. Gorszego koszmaru nie ma. Szczególnie dla kogoś, kto w pomieszczeniu - jak piękne i wygodne by nie było - jest w stanie spędzić samemu góra dwie, trzy godziny. A i tak nie przestaje do siebie mówić. W osobie trzeciej. Tak naprawdę każde moje marzenie zaczyna i kończy się na człowieku. Ludzie marzą o podróży na Marsa albo chociaż pustynię, a ja... Nawet nie chcę o tym myśleć.
Rozgrzeszać z kapeluszy się nie będę, szminki też przemilczę. Pochwalę się za to, że jutro minie miesiąc bez słodyczy. Jedna trzecia za mną. Jakoś wszystko bezboleśnie, tylko sernik czasem prześladuje mnie w marzeniach porannych. Uciszam go kawą z mlekiem. Kawa z mlekiem jest niezawodna pod każdym względem. 
Codziennie wieczorem robię sobie rachunek sumienia, przyglądając się szczególnie mojej obywatelskiej i dziennikarskiej moralności. Babcia się śmieje, że po powrocie z Pragi moje patriotyczne przemyślenia brzmią czasem tak filozoficznie, że ona nie wie, co się ze mną dzieje. Ja też nie wiem, ale wiem, że już mnie nie bawi uprawiany na arenie politycznej cyrk. A jak mnie przestaje coś bawić, to jest źle.
Gdybym miała sobie składać życzenia na luty, zostawiłabym teatr i ludzi, a chorobę zastąpiłabym ważnym dla mnie słowem na nadchodzący miesiąc. Nie powiem jakim, ale może podczas końcowolutowej spowiedzi będę mogła podać je w miesięcznym rozrachunku. 
Idę podarować mojemu trzydziestoośmiostopniowemu ciału kolejny kubek herbaty z cytryną. A wy mnie nie oceniajcie po gorączce. Piszę tak byle jak, bo od pisania jak najlepiej robię sobie w tę ostatnią niedzielę wagary. A co!

 

Gdyby komuś brakowało moich subiektywnych spojrzeń na spektakle, można mnie poczytać na teatrdlawas.pl. Skrobię także dla wywrota.pl, o różnych łódzkich wydarzeniach, filmach, dramatach - w zależności co "wpadnie w ręce". Jeśli ktoś uznałby jednak, że mało go obchodzą moje wirtualne poczynania, chętnie za to porozmawiałby ze mną o tym "co do głowy wpadnie" - najłatwiej mnie znaleźć w teatrze albo na kawie w offowych kawiarniach, z książką (najpewniej czyjąś biografią) w dłoni.


jeszcze Praga, w śniegu

całus, szpagat, rower, język, uśmiech







pięknie o Łodzi
nowy kumpel, nowa miłość
ważny spektakl i dzień

mistrz odszedł, ale ja podziwiam zawsze

wander

biała wolność

nie mam pojęcia, hm

jandoholizm

że niby poważna, nie? jeszcze bez gorączki