środa, 29 kwietnia 2015

A na pewnej ławce na Piotrkowskiej...

Siedzenie w domu wiosną powinno być zaliczane do siedmiu grzechów głównych. Biorąc pod uwagę piątkową i sobotnią frekwencję na ulicy Piotrkowskiej, grzeszących nie byłoby jednak zbyt wielu. Piątkowe popołudnie (a właściwie wczesny wieczór) - idę główną ulicą w Łodzi, a tam istne szaleństwo – nigdzie wolnej ławki. Choćby człowiek miał umrzeć ze zmęczenia, nie usiądzie, nie ma bata!
Na szczęście to nie Piotrkowska była moim głównym celem (a przynajmniej nie w dosłownym znaczeniu). Z kawą w jednej dłoni i z notesem w drugiej docieram do Zachodniej, wchodzę do budynku AOIA i już wiem, że nawet tutaj nie będzie łatwo ze znalezieniem wolnego miejsca. Tym bardziej, że wszyscy chcą usiąść na tej jednej, konkretnej ławce. W towarzystwie uroczego krętacza Stanisława-Kazimierza-Tadeusza (trudno się nie pogubić!) i pięknej, choć nieco zagubionej Wandy, czyli bohaterów spektaklu „Ławeczka na Piotrkowskiej”.
Jesteśmy więc w Łodzi – mieście totalnych sprzeczności; miejscu, które albo się kocha, albo nienawidzi. Gdzieś w samym centrum miasta, na jednej z „piotrkowskich” ławek spotykamy nieprzewidywalną parę, którą kiedyś połączyła namiętność (o czym jedno z nich zdążyło już zapomnieć). I zaczyna się dwugodzinna (plus-minus, bo nieprzewidywalność czasu trwania spektaklu jest porównywalna do nieprzewidywalności zachowań bohaterów) przygoda, podczas której zachowanie powagi staje się rzeczą niewykonalną.
A powodów do (u)śmiechu jest naprawdę wiele! Aktorska para – Ewa Audykowska-Wiśniewska i Kamil Maćkowiak – wręcz prześciga się w wypowiadaniu zabawnych kwestii. Nawet w chwilach ciszy trudno przestać chichotać, obserwując rozgrywający się na scenie komizm sytuacyjny. On ma tylko jeden cel – pojechać do jej domu, ona – z jednej strony jest na niego wściekła, z drugiej jednak nie potrafi mu się oprzeć. Czy uda im się znaleźć wspólny język i dojść do kompromisu? Przyjdźcie i zobaczcie sami, z nimi nigdy nic nie wiadomo…

Więcej o spektaklu i Fundacji Kamila Maćkowiaka TUTAJ


Uwaga!
Tu nie ma się z czego śmiać – tu naprawdę można umrzeć ze śmiechu! Ale w końcu – czy to nie jedna z przyjemniejszych śmierci?

Najbliższy spektakl 12-ego maja w AOIA przy ulicy Zachodniej 54/56.

Zamiast siedzieć na ławce na Piotrkowskiej, idźcie posiedzieć na widowni!


sobota, 25 kwietnia 2015

Co łączy Andrzeja Seweryna z bykiem?

Niby nie wierzę w magię, a jednak łapię się na tym, że przywiązuję wagę do tego kto się kiedy urodził. Byk – to brzmi dumnie! Od małego słyszałam, że jestem dzieckiem szczęścia, bo nie dość, że urodziłam się w maju (najpiękniejszym miesiącu), to na dodatek siódmego (a siódemka podobno szczęśliwa, choć mi tam bliżej do szczęścia z trzynastką). Maj jak maj, siedem jak siedem, ale jestem Bykiem, a bycie Bykiem zobowiązuje do rzeczy wielkich. Dlaczego?
Zaczęło się od Englerta. Jeszcze jako dzieciak (mniejszy niż ten, którym jestem teraz), gdzieś w okolicach przełomu podstawówki a gimnazjum , zauroczyłam się grą aktorską Englerta. Brzmi to może nieco górnolotnie (co o aktorstwie może wiedzieć jedenastolatka, na dodatek nieco szurnięta?), ale tak rzeczywiście było. Szukając namiętnie informacji o Englercie, dokopałam się – co nie było trudne – do daty jego majowych urodzin, które obchodzi akurat w moje imieniny. Potem były inne wielkie nazwiska, które zaczynały mnie fascynować, a których nosiciele (jak to brzmi!) okazywali się Bykami. Z przykrością stwierdziłam, że moja teoria – Byk równa się najlepszy artysta – nie spełnia się w zetknięciu z datą urodzin Krystyny Jandy. Ale przecież wyjątek potwierdza regułę, ot co!

A dziś urodziny ma on. Oszalałam na jego punkcie wiele lat temu i jakoś to szaleństwo mi nie mija (i dobrze!). Niektórzy za nim nie przepadają, inni kochają. Ja podziwiam i z podziwu wyjść nie mogę, że tak idealnie obrazuje sobą przetransformowane przysłowie – aktor jest jak wino: im starszy, tym lepszy. Nie pamiętam ile kończy lat i nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia, bo bez względu na wiek jego gra aktorska i aparycja wywołują we mnie te same emocje. Zachwyt, szacunek, lekką zazdrość i motywację, by umieć kiedyś tak jak on interpretować Szekspira. Andrzej Seweryn – pisząc o nim, zupełnie zapominam o obiektywności. Na szczęście nie bywa zły czy gorszy, zawsze jest mistrzowski, więc nawet będąc mało obiektywną, nie przestaję być w swoim pisaniu wiarygodną.
Nienawidzę Mickiewicza, a "Pana Tadeusza" mogłabym oglądać ciągle. Bo Seweryn. I za Sienkiewiczem nie przepadam, a ekranizację "Ogniem i mieczem" pożeram wzrokiem. Bo Seweryn. Czy muszę wspominać, że "Dyrygenta" widziałam kilkakrotnie, zawsze nie mogąc oderwać od tego filmu oczu? Bo Seweryn i KJ. Mogłabym tak wymieniać i wymieniać, mnożyć zalety i zachwycać się grą, ale najtrudniej pisze się chyba o największych, bo każde słowo wydaje się być takie nieodpowiednie, że aż bezwstydnie banalne.
Mistrzowi wielu lat na scenie. Nałogowo kupuję bilety do Teatru Polskiego w Warszawie. I nałogowo ryczę, gdy scena zostaje niepełna - bo zabrakło na niej Mistrza! Proszę nie zostawiać nigdy teatru na pastwę losu bezsewerynowego, bo teatr może takiego szoku nie przeżyć.
Być Bykiem - jak Mistrz - to jest dopiero zaszczyt!


czwartek, 23 kwietnia 2015

Światowy Dzień Książki!

Podobno ludzie nie czytają. Ja mam to szczęście, że spotykam na swojej drodze coraz więcej takich ludzi, dla których książka jest elementem obowiązkowym do każdej kawy, herbaty, poranka, wieczora, nocy. A może podświadomie uciekam, gdzie pieprz rośnie od tych, którzy w swoim życiu nie przeczytali nic poza przymusowymi lekturami szkolnymi?
Dziś Światowy Dzień Książki. Celebrować go można na różne sposoby. Ja – z braku wystarczającej ilości czasu - znalazłam chwilę na czytanie… W autobusie. Ostatnio zdarza mi się to bardzo często. Autobusowe czytanie przysparza niemałych kłopotów, ale jednocześnie znakomicie rozwija zmysł równowagi, a dodatkowo możne je zaliczyć do uprawiania gimnastyki. W prawej dłoni jabłko i zakładka do książki, w lewej – książka, nogi szeroko rozstawione (bo zawsze akurat wtedy, gdy chcę czytać, brak jest wolnych miejsc do siedzenia), czujność w gotowości do szybkiej reakcji. Obserwuję czasem patrzące na mnie z politowaniem oczy współpasażerów. Ich spojrzenie mówi wprost – wariatka. Istnieją różne stopnie wariactwa, a to uznaję za dość łagodne i przyjemne, więc puszczam ich spojrzenia mimo oczu (im więcej czytam, tym tworzę więcej dziwnych neologizmów, metafor, zwrotów). Bo nie ma złej chwili do sięgnięcia po książkę, jest tylko złe nastawienie.

W księgarni witają mnie po nazwisku. Nie moim! Wyobraźcie sobie taką sytuację – mam do odbioru trzy książki, za którymi czekałam całe dwa dni (dwa dni czekania na książki – katorga! Nawet wtedy, gdy wie się, że będzie można je przeczytać dopiero za jakiś, bliżej nieokreślony, czas). Jest piątek po południu, biegnę na Piotrkowską, wpadam do księgarni, słyszę miłe „dzień dobry”, a tuż za nim pytanie: „Pani T. (tu pada nazwisko mojej przyjaciółki)?”. Nie wiem czemu nie wybuchłam śmiechem, ale sytuacja była co najmniej dziwna i uświadomiła mnie, że jest z nami – mną i panią T. – naprawdę… Dobrze! Poniekąd czuję się dumna z faktu, że nasza częstotliwość odwiedzania księgarni zaowocowała znajomością naszych nazwisk. Jesteśmy znane z czytania! Czy nie brzmi to idealnie?
Nie chodzę na spacery z kimś kto nie czyta. O łóżku nie będę nawet wspominać. Idę za to właśnie na rower (udało mi się - specjalnie dla książek - wrócić dziś do domu już po 17-ej!). Na szczęście moja kupiona niedawno damka (używana, bo pieniądze na nowy rower zostały w księgarni) zaopatrzona jest w koszyk. Kilka książek w plecak, plecak do koszyka i jadę szukać miejsca idealnego  -lepszego od autobusu! – do pochłonięcia kilkudziesięciu stron. Przyzwyczajona do czytania kilku książek jednocześnie, zniknę pewnie na dłużej (wypadałoby przeczytać choć kilka stron z każdej rozpoczętej książki…). Dziś zdobyłam cztery nowe egzemplarze, co prawda żaden z nich nie wyląduje za moment w rowerowym koszyku, ale w przyszłości na pewno pojadą ze mną na jakąś wycieczkę (rowerową, autobusową, tramwajową, pociągową, a może nawet lotniczą?).
Pozdrawiam panią T. – to tak samo mój jak i twój dzień, ale nie wysyłaj mi już więcej książkowych promocji! Bankructwo nie jest niczym przyjemnym. Chociaż, czego się nie zrobi dla nowej, pachnącej książki stojącej na twojej – nie sklepowej– półce…


PS Dziś powinno też być o Szekspirze – wieczności, mistrzu! – ale powoli. I do niego dojdziemy - mam nadzieję, że już niedługo .


piątek, 3 kwietnia 2015

"Biała bluzka" w Och-Teatrze.



Nie jestem dobra w pisaniu recenzji, brakuje mi obiektywizmu i umiejętności ubierania myśli w mało poetyckie, a bardziej konkretne, słowa. Przemycam do artykułów swoje osobiste odczucia. I nie byłoby to złe, gdybym umiała znaleźć umiar. A często zdarza mi się przesadzać.
Już z góry wiem, że nie uda mi się napisać obiektywnie o spektaklu „Biała bluzka”. Z prostej, prozaicznej wręcz przyczyny – boskiej Jandy, która – o czym doskonale wiedzą moi bliscy i przyjaciele – jest moim wielkim autorytetem. Nie tylko w dziedzinie teatru, filmu, aktorstwa, ale także – a może przede wszystkim? – jest dla mnie autorytetem w życiu codziennym. Uparta, wiedząca czego chce, aktywna, pełna energii, spełniająca marzenia swoje i innych. I już, już widzę, że recenzja schodzi na zły tor. Musicie mi to wybaczyć, ten brak obiektywizmu, chociaż w tym jednym, jedynym przypadku. Tam, gdzie nazwisko Janda zbiega się z moim nazwiskiem, tam trudno o wyprany z emocji tekst.


Międzynarodowy Dzień Teatru był idealnym dniem na to, żeby zobaczyć Ją na scenie. Marzyłam o „Białej bluzce” już długi czas, szczególnie mocno od momentu, gdy przeczytałam opowiadanie Osieckiej o tym samym tytule. Trochę (a może nawet bardziej niż trochę) doszukiwałam się w Elżbiecie – głównej bohaterce – siebie. Inne czasy, inne wydarzenia, inny świat, ale serce chyba to samo – buntujące się, szukające alternatywy do tego, co pospolite, w zderzeniu z wielką miłością skłonne do wielu poświęceń. Dlatego gdy tylko spostrzegłam, że „Biała bluzka” zostanie zagrana w Och-teatrze akurat w ten dzień, wiedziałam, że muszę tam być. I byłam, na całe szczęście – byłam.
Chyba pamiętam ze spektaklu niewiele, wszystko przez emocje, których w momencie przestąpienia progu teatru nigdy nie potrafię opanować. Huknęła orkiestra, we mnie huknęło, Ona wyszła na scenę, a ja mogłam już tylko wstrzymać oddech i starać się zachować względne opanowanie. Trudno być spokojnym, gdy słyszy się Osiecką  w wykonaniu Jandy. To wręcz oksymoron, coś nieosiągalnego.
Zaczęła się opowieść o historii kobiety, która walczy – z sobą samą, z ograniczeniami, z Polską stanu wojennego, z miłością do opozycjonisty, z utartymi schematami. Postrzegana jest jako nieprzystosowana do życia, a tymczasem – o ironio – słuchając jej, wpatrując się w nią, ma się wrażenie, że to świat jest nieprzystosowany do niej. Historia pełna zaskakujących zwrotów akcji, niby płynna i nijaka, a tak naprawdę chwytająca za serce i niepozwalająca na uczucie nudy czy znużenia.
Janda na scenie – wulkan i spokój. Nigdy nie zrozumiem fenomenu Jej aktorstwa. Z taką łatwością przechodzić od śmiechu do łez potrafią tylko najwięksi. Ona bez wątpienia do nich należy. W „Białej bluzce” wzrusza i śmieszy, wierzy się bezgranicznie każdemu jej słowu, chce się czytać z jej twarzy, łapiąc pojedyncze wypowiadane przez nią kwestie. Ktoś kto nazwał ją kiedyś mistrzynią monodramu, wiedział, co mówi. Ile trzeba mieć w sobie charyzmy i mądrości, żeby przez ponad półtorej godziny skupić na sobie uwagę pełnej po brzegi widowni? I ile szacunku do widza, gdy staje się na scenie z gorączką, będącą efektem choroby?
Na spektakl nie założyłam białej bluzki, choć taki był początkowy zamysł. Wybrałam czerwoną sukienkę. Pytanie – co kogo obchodzi mój strój do teatru? A jednak dla mnie wybór ubrania okazał się być nieprzypadkowy, symboliczny (o czym jeszcze nie wiedziałam, stojąc w domu przed szafą). Popłynęła (a raczej grzmotnęła) muzyka do „Wariatka tańczy”. Pierwsze takty wbiły mnie w fotel, miałam chyba stan przedzawałowy, co z kondycją mojego serca nie jest trudne do osiągnięcia. Janda zaczęła śpiewać, „(…) czerwona na niej sukienka”, śmiać mi się zachciało, biorąc pod uwagę to, co akurat dzieje się w moim życiu. Ale o tym za jakiś czas.
„Białą bluzkę” trzeba obejrzeć, przeczytać, dotknąć, doświadczyć. Oczywiście można to zrobić w zaciszu domu, samodzielnie, bez wskazówek. Ale gdy już minie pierwsze zauroczenie, gdy się człowiek zechce jeszcze raz w tę białą bluzkę ubrać, dobrze jest kupić bilet do Och-teatru. Najbliższy spektakl 17-ego kwietnia. Idźcie, może komuś z Was uda się napisać dobrą recenzję z tego spektaklu. Mnie jak widać na to nie stać.