czwartek, 30 lipca 2015

"Czy o kimś ktoś będzie prawdę mógł znać?...", czyli o Atramentowej muzyce.


Czytała wtedy wiersze Wisławy Szymborskiej. Trafiła w sedno, bo i ja byłam wtedy w humorze szymborskim. Powtarzałam za nią pod nosem dobrze znane mi słowa, cytaty z wierszy poetki.
Niebo mam za plecami, pod ręką i na powiekach.
Niebo owija mnie szczelnie i unosi od spodu.
Wierzyło się jej na słowo - nawet nie jej, czyjeś. Potem nagle zaczynała śpiewać, publiczność wstawała, klaskała, ktoś zaczął tańczyć. Moja chrzestna – którą zabrałam na ten recital – w ciągu kilkunastu minut przeszła metamorfozę. Szła do teatru zmęczona i zrezygnowana - chciało mi się śmiać, gdy zobaczyłam ją trzymającą pod rękę przypadkowego mężczyznę i tańczącą zorbę. Pomyślałam wtedy, że teatr jak zawsze działa cuda. I że pozwala istnieć cudom.
Że pozwolił zaistnieć Stanisławie Celińskiej.
Minęło kilka lat. Zapomniałam o tamtych wydarzeniach. Wstyd pisać, ale i o Celińskiej zapomniałam. Pomimo podróżowania z teatru do teatru, nigdy nie trafiłam na żaden spektakl, w którym grała. Nie było nam do siebie po drodze.
Na początku czerwca znowu wylądowałam w Warszawie. To był szaleńczy dzień - zgubiłam wtedy w pociągu żakiet, urwał mi się guzik od koszuli i na domiar złego zapomniałam szminki. A przecież nie chodzę do teatru bez szminki. Nie miałam dużo czasu, wbiegłam na dworcu do najbliższej drogerii, wzięłam pierwszą lepszą szminkę, nie sprawdzając nawet jej odcienia i pobiegłam do kasy.
Stopklatka. Nie zdążyłam dobiec do kasy. Stanęłam pomiędzy regałami, z szminką w dłoni, z głupim – jak przypuszczam – wyrazem twarzy i ślepo gapiłam się  w jeden punkt. Wzrok, węch, dotyk – zawiodły mnie wszystkie zmysły. Oprócz słuchu. Z głośników płynęła muzyka.

Wiedziałam już, że zaraz pobiegnę do sklepu, żeby kupić Atramentową. Obił mi się gdzieś wcześniej ten tytuł o uszy. Ale dopiero gdy o uszy obiły mi się słowa piosenki, zatrzymałam się na dłużej. Znalazłam czas w momencie, w którym nie miałam czasu. Przez chwilę było mi wszystko jedno – mogłam spóźnić się do teatru, mogłam nie mieć wystarczająco pieniędzy na szminkę, mogłam spać na dworcu. Byle jej słuchać.
Do teatru zdążyłam. W powrotnej drodze, w pociągu, co chwila rozchylałam z zachwytu moje pomalowane na czerwono usta. Łapiąc słaby zasięg internetowy, udało mi się ściągnąć na komórkę jedną z piosenek. Zapętlałam ją przez półtoragodzinną jazdę. Atramentowa czekała w torbie.
Odtąd nie rozstaję się z tą wrażliwością. Znam na pamięć wszystkie teksty piosenek, nucę je, jadąc rowerem i pijąc popołudniową kawę. Spieram się w myślach z samą sobą o to, która z piosenek jest moją ulubioną. Zarażam kogo się da tą miłością. Wzruszam się do łez i odnajduję wenę.
Tęsknię do takiego aktorstwa i do takiego głosu, do – przede wszystkim – takiej szczerości, mądrości i piękna. Do takiej dojrzałości, punktu w życiu, gdy mówi się wprost o tym, co się nie udało i o tym, co najpiękniejsze, o Bogu, o świecie, o drugim człowieku.

Przytulam Celińską  - aktorkę, piosenkarkę, człowieka z sercem na dłoni. 


czwartek, 23 lipca 2015

Teatralne włóczykijstwo, czyli o tym jak trudno usiedzieć w miejscu.

Przestań już tak łazić, posiedziałabyś trochę - to najbardziej znienawidzone zdanie. Tuż po nich jest wiele innych: ile można tak się włóczyć?; znów gdzieś jedziesz, bez sensu!; czy ty kiedyś dorośniesz? Na to ostatnie odpowiadam agresywnie i z niecierpliwością krótkim nie. Nie, bo nie chcę być nadętym bufonem, jakich wielu wśród dorosłych, który krzywo patrzy, gdy ktoś idzie boso przez kałuże albo maże kredą po chodnikach wiersze. 
Jako mniej dorosłe dziecko nie lubiłam Muminków, ale mimo to zdarzało mi się czasem je oglądać. Nie bałam się Buki, raczej mnie śmieszyła. Mała Mi działała mi na nerwy. Podkochiwałam się we Włóczykiju. Był mądry, oczytany i... przyjemnie smutny. Nie tym smutkiem, który plącze się z malkontenctwem, którego nie cierpię, ale tym, który świadczy o czyjejś dojrzałości (nie mylić z dorosłością!). Włóczykij się włóczył, pojawiał się i znikał, a ja tęsknie wypatrywałam go na ekranie. Może już wtedy widziałam w nim trochę siebie?
Bo że jestem włóczykijem przekonałam się dość szybko. Daleko mi do domatorstwa. Nie odpoczywam, siedząc w łóżku z książką i herbatą. Odpoczywam, idąc ulicą, z książką w dłoni, potykając się o chodniki i jedząc topiące się lody. Na pytanie: gdzie idziesz, gdzie jedziesz?, odpowiadam często, że nie wiem, bo skąd mam niby wiedzieć, gdzie akurat poniosą mnie myśli? Tu albo tam, bliżej albo dalej, gdzieś na pewno.
Dziś jest Dzień Włóczykija. Od wczoraj jestem w domu i to już dla mnie za długo, więc rano mimowolnie przeglądałam podróżnicze strony, teatralne repertuary (wszystkie teatralne podróże są tymi najpiękniejszymi), kulturalne wydarzenia. Byle się gdzieś zawłóczyć i nogami powłóczyć. Mignęła mi gdzieś informacja o tym Dniu Włóczykija, włączyłam muminkowy odcinek o teatrze i odnalazłam w szafce muminkową książkę. Otworzyłam przypadkowo. 

Teatr to nie jest ani salon, ani też przystań dla statków. Teatr jest najważniejszą rzeczą na świecie, gdyż tam pokazuje się ludziom, jakimi mogliby być, jakimi pragnęliby być, choć nie mają na to odwagi, i jakimi są.

 

Nie miałam pojęcia, że jeden z moich ulubionych teatralnych cytatów jest muminkowym cytatem. I jakoś wszystko złożyło mi się w całość - włóczenie się i teatr, ciągłe podróże i ciągły niedosyt sztuki. Nie umiem zrezygnować z podróży, nie umiem zrezygnować z teatru, więc się włóczę od teatru do teatru, od państwa do państwa i wtedy czuję się najszczęśliwsza, bo włóczęgo-teatralna