Podobno maj jest najgorszym
okresem dla teatrów. Dobrze, że teatry mają mnie. Wiem, do skromności mi
daleko, ale prawda jest taka, że mój maj był bardzo teatralny. Na szczęście!
Dziesięć spektakli, każdy w innym
miejscu. Dziesięć różnych historii i dziesięć różnych emocji. Dziesięć końców
świata i dziesięć pomyłek (tramwajowych, autobusowych, życiowych czy jakichś
tam niezidentyfikowanych). Dziesięć dni pełnowartościowych, z kropką postawioną
nad i. Dziesięć kolorów szminek i dziesięciokrotne przechodzenie przez drzwi,
zaczynając od lewej nogi.
Gdybym miała wybrać ulubiony spektakl
moich majowych wędrówek… Chyba bym oszalała. Z jednej strony – były 32 omdlenia w mistrzowskiej obsadzie, na
której widok mdleję, ale z drugiej strony – był Kamień z niesamowicie opowiedzianą historią. I była Zemsta, i Mistrz i Małgorzata, i… I nie pamiętam chyba już jak to było, gdy
teatru było jak na lekarstwo. Przecież teatr jest lekarstwem na wszystko. Jest
jak moje tabletki na nadciśnienie – muszą być brane systematycznie, żeby efekt
był zadowalający. Systematycznie, czyli codziennie.
Maj powoli wygasa, ale idzie
czerwiec. Kilka biletów już czeka na moment, gdy zabiorę je w torebce do
teatru. Kilka jeszcze nie wie, że będę wkrótce ich szczęśliwą posiadaczką.
Pomogłam uratować majowi teatralną twarz, ale czerwca też nie zostawię
pozostawionego samemu sobie. Nie może być gorszy od maja. Musi być znowu
minimum dziesiątka. Dla spokoju mojego i czerwca.
Miałam być wczoraj w teatrze w
Warszawie, ale łapałam oddech. Wieńczącym maj spektaklem był więc Kamień. Na dniach przyjdzie nowe, nie
mogę się doczekać. Tymczasem wczoraj dałam sobie chwilę na inną pasję i od rana
(wstałam po szóstej) przejechałam kilkadziesiąt kilometrów na rowerze. Ostatnio
zupełnie zdradziłam go z teatrem (jak większość innych pasji) i byłam mu to
winna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz