Weszłam tam niepewnym krokiem,
przy szatni czekała na mnie miła pani, z którą korespondowałam kilka dni
wcześniej. Przeklinałam się w duchu za to, że założyłam buty na obcasie.
Chciałam wyglądać profesjonalnie, a efekt był zupełnie odwrotny. Szybko jednak zapomniałam
o butach, o stresie, o całym świecie.
Błąkałam się po zakamarkach Teatru Kamienica, zaglądałam do
garderoby, poznawałam aktorów, wylądowałam nawet na próbie. Wcześniej – w
kawiarni – spotkałam się na szybką herbatę z dyrektorem, Emilianem Kamińskim.
Niewiele z tego pamiętam, to były początki moich przygód z teatrem, wszystko
było nowe i zaskakujące. Kamiński opowiadał o tym miejscu z czułością i
miłością, chłonęłam każde jego słowo, zazdroszcząc mu pasji, determinacji, sukcesu.
Na próbie nawet nie drgnęłam, chociaż na scenie wrzało. Zwyczajnie wbiło mnie w
fotel, dałam się ponieść atmosferze. Chyba wtedy po raz pierwszy zaczęłam czuć
w teatralnym powietrze nie kurz, ale magię.
Mogę więc powiedzieć, że w
Kamienicy przeszłam chrzest bojowy. Przyspieszone, kilkunastogodzinne preludium
do teatralnej miłości. Miałam to szczęście, że trafiłam do teatru absolutnie
wyjątkowego – nie tylko ze względu na wygląd, ale przede wszystkim ze względu
na ludzi. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale dziś już wiem, ze takie
miejsca, takie teatry są mi najbliższe – teatry oparte na przyjaźni, zaufaniu i
wspólnej pasji. Teatry od ludzi dla ludzi.
Zdenerwowałam się (jak widać po
wpisach dość choleryczna ze mnie osoba) na wiadomość o kłopotach Kamienicy. To
trochę tak, jakby dowiedzieć się, że twoi najbliżsi przyjaciele wpadli w
niemałe tarapaty. Zdenerwowałam się podwójnie, bo wciąż nie potrafię zrozumieć,
czemu wszyscy ci, którzy chcą coś zrobić
mają zawsze pod górkę. W dzisiejszych czasach dużo łatwiej przesiedzieć życie
niż je przeżyć. O ile prościej mają ci, którzy siedzą, wiecznie narzekając od
tych, którzy zdobywają się na odwagę i z czubkiem głowy w chmurach próbują
zmienić rzeczywistość na lepsze.
Zawsze musi się znaleźć ktoś,
komu się to nie spodoba. Nie znajdzie oczywiście żadnych racjonalnych
argumentów – nie podoba mu się i już. A skoro się nie podoba, trzeba to zepsuć,
zniszczyć, pozbyć się jak najszybciej.
Zniwelować wariatów, których zachciewa się od życia czegoś więcej niż
pilota w jednej dłoni i butelki piwa w drugiej. Niszczyć jest dużo łatwiej niż
budować. Niestety.
Z całego serca kibicuję
Kamienicy. Trochę to śmieszne, pewnie infantylne, ale wierzę, że dobro zawsze
wygrywa. Mówiąc szczerze – nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jestem po
prostu jednym z tych wariatów z głową w chmurach. I mam nadzieję, że nigdy nie znormalnieję.
Nie zostawiajcie teatru na pastwę losu. Kto chodzi, pomaga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz