środa, 23 września 2015

... patrzeć jak wszystko zostaje w tyle, czyli jesień u progu.

Milczałam ostatnio, ale zawsze milczę, gdy dzieje się dużo, a szczególnie, gdy dzieje się dużo dobrego. Jestem trochę bez weny, ale jesień i herbata malinowa namawiają mnie do napisania kilku słów, paru przemyśleń, czegokolwiek. Nie umiem nie pisać, nawet jeśli wychodzi mi to koślawo, jak dziś.
Przez ten miesiąc blogowej ciszy, udało mi się schaotyzować kulturalnie do granic możliwości. Od ponad dwóch tygodni próbuję napisać recenzję (czyt. subiektywny, naładowany emocjonalnie felieton) o Marii Callas. Master Class, spektaklu, który zobaczyłam w Och-Teatrze. Na próżno, każde słowo wydaje mi się za małe i śmieszne w stosunku do tego, jak czułam się wbita z zachwytu w fotel (nowy!). Ale jeszcze napiszę!
Dwa dni temu wróciłam z Festiwalu Filmowego w Gdyni, po którym nadal trudno wrócić mi do rzeczywistości. Szukałam dziś w antykwariatach książki Noce i dnie Dąbrowskiej, po Diamentowych Lwach dla Antczaka i Barańskiej i rozmowie z nimi, czuję, że muszę wrócić do tej pozycji - z nowo zdobytą wrażliwością i zapałem. Pisząc o festiwalu, nie mogę nie napisać o tym, co jest jak zadra w palcu, z tą różnicą, że przyjemnie uwierająca. Nie udało mi się obejrzeć osiemnastu filmów z Konkursu Głównego - graniczyłoby to chyba z cudem, biorąc pod uwagę inne obowiązki i nasze hedonistyczne zapędy. Byłam więc pół świadoma, a pół nic niewiedząca, bo właśnie magiczną połowę udało mi się zobaczyć. Na szczęście - największe! - nie przeoczyłam Nocy Walpurgi, filmu, który jest właśnie tą zadrą i tymi emocjami, które - pomimo tego, że od seansu minęło kilka dni - nie przestają dawać o sobie znać. Jeśli macie okazję, idźcie do kin. Idźcie gdziekolwiek, gdzie będą jego projekcje. Idźcie, bo to jeden z tych filmów, do których chce się wracać i które zmieniają absolutnie wszystko, choć pozornie - przy pierwszym zetknięciu - mogą wydawać się zupełnie przeciętne. Nie było wcale tak, że wyszłam z kina oszołomiona i rozentuzjazmowana (co często zdarza mi się po wyjściu z teatru). Szłyśmy nadmorskim bulwarem w milczeniu, dym papierosowy gryzł w policzki, ktoś w końcu zapytał: No i jak ci się podobało? Jak mi się podobało? Nie wiem, nie mam pojęcia, w ogóle to nie chce mi się gadać i... No nawet, mocne. Jak mocne, przekonałam się dopiero o poranku, gdy moją pierwszą myślą tuż po przebudzeniu był kadr filmowy, a kolejnymi myślami - mnożące się pytania: Jakim cudem? Dlaczego? To było naprawdę?
To był też ten moment, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, jaki podziw wywołała we mnie Małgorzata Zajączkowska - aktorka, o której wcześniej, rzecz jasna, słyszałam, ale która pozostawała gdzieś w cieniu moich innych aktorskich autorytetów. Teraz mam ochotę kląć na ten cień i mam szczerą nadzieję, że po tym filmie wszystko się zmieni - że jeszcze nie raz i nie dwa zobaczymy panią Małgosię na dużym ekranie, w rolach równie genialnych jak ta z Nocy Walpurgi. 


Zaskoczyły mnie też Panie Dulskie, na które poszłam z czysto egoistycznych pobudek - zobaczenia Krystyny Jandy - a które okazały się filmem godnym polecenia, szczególnie jeśli jest się otwartym na alternatywny sposób ujęcia dulszczyzny. Historia uwspółcześniona, momentami trochę zagmatwana (może wynika to z koloru moich włosów, ale początkowo myliła mi się chronologia tego filmu). Kreacje aktorskie przemyślane, postacie zróżnicowane pod względem charakteru. Trochę Zapolskiej, trochę Bajona, z naciskiem na Bajona. Proponuję nie zrażać się wcześniejszymi Ślubami panieńskimi, daleko im do tego filmu, naprawdę.
Tkwiąc wciąż w humorze festiwalowym, wybrałam się dzisiaj - przy okazji oczywiście - na podbój księgarń i antykwariatów. Gdyńskie hotele dla książek nie okazały się dla mnie łaskawe, ale Łódź sprostała wymaganiom już na samym początku i takim sposobem jestem szczęśliwą właścicielką biografii Gajosa (co zabawniejsze, nie miałam pojęcia, że dziś są jego urodziny - wielkie ukłony dla Mistrza; zdobyte nagrody są chyba najlepszym dowodem na to, że mamy do czynienia z aktorskim geniuszem i, na dodatek, przesympatycznym człowiekiem), książki Stuhra, znalezionej przypadkiem książki o ekranizacji Tataraku (z pięknymi zdjęciami z planu!), Stu najważniejszych scen filmu polskiego i Ziemi Obiecanej Reymonta (przy okazji rozwiązałam dzisiaj chyba zagadkę, skąd moja wielka miłość do Ziemi... jako książki - nie tylko o Łódź tu chodzi, ale - znowu - o astrologię, Reymont urodził się tego samego dnia, co ja!).
Tak zauważam, że u mnie ostatnio bardziej filmowo niż teatralnie i ściska mnie w gardle, gdy wiem, że do polskiego teatru trafię dopiero w listopadzie. Przyszła jesień, czas na zmiany - bo u mnie zawsze jesień równa się wszystkiemu, co najpiękniejsze. A że zmiany są dla mnie synonimem szczęścia, spełnia się od pierwszego dnia ta moja miłości do jesieni, przynoszącej oprócz kolorowych liści, kakao i wełnianych czapek, magię i pomyślność.

Tulę wirtualnie wszystkich, dzięki którym FFG był niezapomnianym przeżyciem, a ostatnia noc - przygodą nie do podrobienia. Za rok powtórka, a tymczasem... Z ciastem śliwkowym czekam na ciąg dalszy pożegnań i już pojutrze... będę patrzeć jak wszystko zostaje w tyle, a jednocześnie na horyzoncie pojawia się nowe. 
Następnym razem odezwę się z innego miejsca na Ziemi.
Niech się dzieje dobro, żyjmy!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz