Powtarzam nie od dziś, że
najlepiej czuję się, gdy mam możliwość łączenia pasji. Teatr jest zawsze na
pierwszym miejscu, ale tuż za nim są podróże. Włóczenie się, szukanie jakiś
miejsc, a przy okazji szukanie siebie – to jest to, co sprawia mi prawdziwą przyjemność.
Na podróżniczych szlakach najlepiej zabłąkać się do… Teatru, oczywiście! Tak
właśnie zrobiłam w Londynie.
Bilety, które udało nam się
zdobyć kosztowały grosze (chociaż ja w cenach teatralnych bywam nieobiektywna, biorę wszystko, co tylko rzuci mi
się w oczy). A spektakl był (uwaga, będzie banalnie) naprawdę bezcenny.
Trafalgar Studios (tuż przy Trafalgar Square), The Rulling Class. Czy coś Wam to mówi?
Na plakacie do tego
przedstawienia James McAvoy – odgrywający główną rolę Jack’a – wykonuje gest
błogosławieństwa. Jego spojrzenie przeraża, hipnotyzuje, zaciekawia, przyciąga,
paraliżuje. Nie bez przyczyny. Jack – który uważa się za Boga – taki właśnie
jest. Przerażający, hipnotyzujący, przyciągający… Nieprzewidywalny. Czy w
teatrze jest coś piękniejszego od nieprzewidywalności? Nie dla mnie.
Atmosfera w angielskim teatrze
nieco różniła się od tej, która zazwyczaj panuje w Polsce. Początkowy gwar i
hałas, jaki panował na widowni przed rozpoczęciem spektaklu, wprawił mnie w
osłupienie i złość. Polski teatr ma w sobie coś sakralnego, symbolicznego. Tu
nikt nie krzyczy, nie żuje gumy, nie nawołuje kolegi z drugiego końca sali
(choć oczywiście zdarzają się wyjątki). Tam, jak i w każdej innej dziedzinie,
panuje większa swoboda, która mnie – teatralną tradycjonalistkę – nieco
zirytowała.
Nie widownia jest tu jednak
najważniejsza. Najważniejsza jest ona – historia. A historia bawi i przeraża,
na przemian. A raczej – najpierw bawi, potem przeraża. Bo jak nie śmiać się z
wariata, który nazywa się Chrystusem i stawia na środku mieszkania ogromny
krzyż, na którym spędza znaczącą ilość czasu? Na dodatek ten wariat ma prostą
odpowiedź na pytanie, skąd wie, że jest Bogiem. Przecież to logiczne – gdy
modli się do niego, czuje, że rozmawia z samym sobą.
I wreszcie – jak nie płakać nad
losem człowieka, który zatraca samego siebie, któremu nikt nie chce naprawdę
pomóc, który jest tylko kolejnym wariatem, nic nie wartym wrakiem człowieka.
O takiej roli marzy niejeden
aktor. McAvoy jako szaleniec zasłużył na owacje na stojąco. Wystarczyły same
gesty, żeby wiedzieć, co i dlaczego doczuwa grany przez niego bohater w danej
chwili. Ile trzeba mieć w sobie odwagi, żeby na scenie, przed setkami ludzi,
obnażyć się z wszystkich emocji – zaczynając od wariackiej radości, idąc
poprzez półsenny żal, a kończąc – zupełnie autodestrujcyjnie – na nieopanowanym
cierpieniu pomieszanym ze złością.
Na scenie – oprócz McAvoy’a –
królował także Anthony O’Donnell, który wcielił się w rolę Daniela Tucker’a –
służącego, który odziedzicza dużą kwotę pieniędzy po zmarłym ojcu Jack’a. Jeśli
chce się doszukiwać w The Rulling Class wątków
ściśle komediowych, można odnaleźć je w grze O’Donnella. Mistrzostwo zawarte w
prostocie, czyli dokładnie to, czego przeciętny widz oczekuje od teatru.
Tych, którzy wybierają się w
najbliższym czasie do Londynu, namawiam do kupienia biletów do teatru. Jeśli
nawet nie na The Rulling Class (choć
mogę zapewnić, że czas spędzony na tym spektaklu nie będzie czasem straconym!),
to na jakiekolwiek inne przedstawienie, które pozwoli poczuć klimat
brytyjskiego teatru.
Scenariusz kosztował tylko 5 funtów! Taka miła, londyńska niespodzianka.
To takie piękne jak spełniasz swoje marzenie (ulubiony aktor na żywo) i okazuje się, że efekt końcowy jest 300 razy lepszy niż (i tak wygórowane) oczekiwania! The Ruling Class było genialne, chciałabym jeszcze! Ps ładnie napisane;)
OdpowiedzUsuń