sobota, 20 lutego 2016

Ach panie, panowie...

Nikogo już nie dziwią moje wędrówki. Pociągi, bilety, teatry, festiwale, książki, koncerty, spotkania na kawę w drugim końcu Polski. Mama już nie złości się przez telefon, pies zaskoczony nie może wyjść z podziwu, gdy widzi mnie częściej niż raz na miesiąc, babcia rozumie chyba najlepiej – gdzieś pomiędzy jednym różańcem a drugim dopytuje o każde moje marzenie. Nikogo już nie dziwią moje wędrówki, bo myślą, że taka jestem - ambitna, zdeterminowana… itede, itepe. A ja jestem zwyczajnym tchórzem. Bardzo się boję, tyle.
Stojąc po bułki w sklepie, przeglądając o poranku portale informacyjne, słuchając przypadkowych rozmów w autobusach, dzwoniąc do przyjaciół, odczytując listy. O każdej porze dnia i nocy. Nawet śpiąc, bo w snach wcale nie jest inaczej.
Poumierali. Iskierki pogasły. Bowie, Rickman, Grałek, Żuławski, Eco. Gdzieś pomiędzy jedną moją podróżą a drugą. Gdzieś pomiędzy jednym moim spektaklem a drugim. Pomiędzy jednym a drugim koncertem. Pomiędzy jedną a drugą książką. Pomiędzy i definitywnie, na amen, na idź do diabła albo do nieba. Jak gdyby nigdy nic. Jakby tak było można. Jakby nie było niczego złego w czarno-białej fotografii i banalnym tytule Nie żyje… . Jakby to była wiadomość jak każda inna – nic nie znacząca, omijana wzrokiem, powszechna. Jakby wcale nie zakręciło mi się w głowie i nie przygryzło warg do krwi. Jakby.
Gnam, bo się boję. Że jak nie ten spektakl, to już żaden następny. Że jak nie ten koncert, to już nigdy więcej. Że jak nie ta noc nieprzespana przez książkę, to już potem za późno. Że jak nie dzisiaj kawa z mlekiem, to dopiero po drugiej stronie, której istnienie poddawane jest wątpliwościom. Że się skończy tak jak z Osiecką, z którą przecież inaczej skończyć się nie mogło, bo nikt nie wybiera czasu, w jakim się rodzi i umiera. Że się kiedyś obudzę z krótkim zdaniem na ustach, które już nie będzie miało adresata. Więc gnam. Zazwyczaj w gonitwie gubi się człowieka, a ja gnam za człowiekiem.
Bo nie marzę o domu z basenem. Telewizorze na całą ścianę. Garderobie pełnej ubrań od  największych projektantów. Przeleżanych podróżach do ciepłych krajów, w których jedynym zajęciem jest picie drogich drinków.
Marzę o kawie wypitej we wszystkich kawiarniach na całym świecie, w towarzystwie ludzi, którzy znaczą dla mnie wszystko albo chociaż wiele. O rozmowach, które zmieniają życie. O uściskach, które dają siłę jeszcze kilka lat później. O wspólnym siedzeniu na scenie, trawie, plaży, skale, ławce. O tym, żeby być na czas, nie zapominając, jakie to ważne, najważniejsze. Żeby nigdy tego czasu nie przeleżeć, nie przenudzić, nie przetrwonić, nie przegrać. Żeby zdążyć być tu i tam. Zdążyć ze swoim czasem i czyimś czasem. Zdążyć przed Panem Bogiem.
Zaczytuję się w Osieckiej, ulegając jej sposobom próby obłaskawienia śmierci. Zasłuchuję się. Umierają, co słabsi wśród ptaków. A co, gdy umierają najsilniejsi?...
Dziś w nocy wróciłam z koncertu Magdy Umer. Przeczytałam o Umberto Eco. Zrównoważyły się siły. Jeden-jeden. Gdy gonię - jakkolwiek by nie było smutno, jest lepiej. Trochę mniej się boję.
I tak naprawdę lubię ten strach. Dzięki niemu żyję na całość. Nie po łepkach. Nie na żarty. Nie na odwal się. Żyję tak, jak uczyli mnie w hospicjum – co do minuty, ciesząc się, że trwa. Że jest jeszcze czas.




Ani kawy.
Ani rozmów.

Przede wszystkim.

To jest wpis smutny smuteczkiem ładnym. I podszyty niegasnącym optymizmem - że wrogiem jest tylko czas, wszystko inne - sprzymierzeńcem. Dzięki temu marzenia spełniają się w tempie zatrważającym. Jeśli się mądrze gna.

niedziela, 31 stycznia 2016

Spowiedź styczniowa, świrowa.

Dużo liczb. Osiem spektakli, sześć książek, siedem filmów, trzy płyty, dwa kapelusze, setki rozmów. Jutro luty, a ja rozgrzeszam się ze stycznia, pierwszego miesiąca nowego roku. Nic to dla mnie właściwie nie znaczy - nowy rok - bo postanowienia uważam za głupotę, a cele... Cele realizuję nie tylko od święta, przez pierwsze kilka dni stycznia. Mimo wszystko, rozgrzeszam się. Z gorączką, czerwonym nosem, obolałym gardłem i jedenastą już dzisiaj herbatę. Gdybym miała wymienić trzy słowa do opisania stycznia, napisałabym: teatr, ludzie, choroby
Osiem spektakli. Byłoby więcej, ale plany pokomplikowała moja - będąca w opłakanym stanie - odporność. W styczeń weszłam z brakiem głosu, gdzieś w środku miesiąca zrobiłam sobie przerwę w chorowaniu, złapałam innego wirusa, który płynnie przeszedł w to, co dzieje się ze mną teraz - ropne zapalenie zatok. Wykorzystanie chusteczek zwiększone do dziewięciu paczek dziennie, a ilość wypijanych płynów - z czterech do pięciu. 
Wracając do teatru, bywało różnie. Zauważyłam, że gorączka wcale nie zmniejsza moich możliwości poznawczych, wręcz przeciwnie - otwiera mi teatralnie umysł i pozwala zrozumieć więcej. A może te tańczące słonie były tylko efektem mojej wyobraźni? Świruję. Szczerze mówiąc, potrzebuję trochę poświrować. Trochę też łaskoczą mnie stopy, jakby chcąc dać do zrozumienia, że włóczykijskiej duszy przestają już wystarczać krótkie podróże pociągiem - że trzeba czegoś więcej.  Jakiejś wyprawy czy coś.
Z tego, co widzę - będzie to wpis magalomańsko-egoistyczny. Po recenzowaniu, artykułowaniu, felietowaniu, ankietowaniu i - wreszcie i nie bez przyczyny na końcu - pisaniu pracy licencjackiej, mam ochotę pisać, co mi się na klawiaturze wymarzy. Wczoraj było tak samo. Idąc na ósmy spektakl marzyłam tylko o wygodnym fotelu i lekkiej farsie. Wróciłam usatysfakcjonowana. Jaki teatr potrafi być piękny. Jak go czasem ludzie niepotrzebnie komplikują. Tak sobie czasem myślę, stojąc po dziwnej dla mnie stronie teatralnej barykady.
Rozgrzeszać się teraz będę z ludzi. Więc ludzie - chwała za to! - są. Istnieją, chodzą, mówią, jedzą, bredzą, śpią, pracują. Wychodzą ze mną na kawę, do kina, na spacer, na koncert, na śnieżki, na książki, na próby. Jest ich wiele, chwała za to. Taki mnie sen nawiedził jakiejś styczniowej nocy - ja i nikogo więcej na ziemi. Gorszego koszmaru nie ma. Szczególnie dla kogoś, kto w pomieszczeniu - jak piękne i wygodne by nie było - jest w stanie spędzić samemu góra dwie, trzy godziny. A i tak nie przestaje do siebie mówić. W osobie trzeciej. Tak naprawdę każde moje marzenie zaczyna i kończy się na człowieku. Ludzie marzą o podróży na Marsa albo chociaż pustynię, a ja... Nawet nie chcę o tym myśleć.
Rozgrzeszać z kapeluszy się nie będę, szminki też przemilczę. Pochwalę się za to, że jutro minie miesiąc bez słodyczy. Jedna trzecia za mną. Jakoś wszystko bezboleśnie, tylko sernik czasem prześladuje mnie w marzeniach porannych. Uciszam go kawą z mlekiem. Kawa z mlekiem jest niezawodna pod każdym względem. 
Codziennie wieczorem robię sobie rachunek sumienia, przyglądając się szczególnie mojej obywatelskiej i dziennikarskiej moralności. Babcia się śmieje, że po powrocie z Pragi moje patriotyczne przemyślenia brzmią czasem tak filozoficznie, że ona nie wie, co się ze mną dzieje. Ja też nie wiem, ale wiem, że już mnie nie bawi uprawiany na arenie politycznej cyrk. A jak mnie przestaje coś bawić, to jest źle.
Gdybym miała sobie składać życzenia na luty, zostawiłabym teatr i ludzi, a chorobę zastąpiłabym ważnym dla mnie słowem na nadchodzący miesiąc. Nie powiem jakim, ale może podczas końcowolutowej spowiedzi będę mogła podać je w miesięcznym rozrachunku. 
Idę podarować mojemu trzydziestoośmiostopniowemu ciału kolejny kubek herbaty z cytryną. A wy mnie nie oceniajcie po gorączce. Piszę tak byle jak, bo od pisania jak najlepiej robię sobie w tę ostatnią niedzielę wagary. A co!

 

Gdyby komuś brakowało moich subiektywnych spojrzeń na spektakle, można mnie poczytać na teatrdlawas.pl. Skrobię także dla wywrota.pl, o różnych łódzkich wydarzeniach, filmach, dramatach - w zależności co "wpadnie w ręce". Jeśli ktoś uznałby jednak, że mało go obchodzą moje wirtualne poczynania, chętnie za to porozmawiałby ze mną o tym "co do głowy wpadnie" - najłatwiej mnie znaleźć w teatrze albo na kawie w offowych kawiarniach, z książką (najpewniej czyjąś biografią) w dłoni.


jeszcze Praga, w śniegu

całus, szpagat, rower, język, uśmiech







pięknie o Łodzi
nowy kumpel, nowa miłość
ważny spektakl i dzień

mistrz odszedł, ale ja podziwiam zawsze

wander

biała wolność

nie mam pojęcia, hm

jandoholizm

że niby poważna, nie? jeszcze bez gorączki

wtorek, 29 grudnia 2015

Zgubione żakiety, czapki i skarpetki, czyli 2015 - dziękuję, byłeś wspaniały!

Gdybym miała przeliczyć ten rok na zgubione czapki, żakiety i skarpetki, wyszłabym na minusie i wygrałabym chyba wszystkie możliwe zgubne rankingi. Gdyby jednak do każdej zguby dopisać okoliczności, w jakich daną rzecz zgubiłam, wygrałabym wszystkie rankingi na najlepszy rok życia.
W drodze do teatru zgubiłam swój ulubiony żakiet. Zgubiłam go w pociągu, bo zaczytałam się w biografii aktora i omal nie przejechałabym dworca centralnego w Warszawie, co nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej. Żakiet zgubiłam, przemarzłam do szpiku kości, ale tego samego dnia spotkałam na ulicy, idącego w moim kierunku, sprawcę całego zdarzenia - Andrzeja Seweryna.
Podczas pierwszej wizyty w OCH-Teatrze zgubiłam szminkę. Kupiłam nową, a nawet dwie, nie mogąc zdecydować się, która bardziej pasuje do mojego humoru. Tego dnia obejrzałam najważniejszy w moim życiu spektakl i szturchnęłam łokciem Domę, która wtedy była jeszcze dla mnie zupełnie obcą osobą, której przyszło siedzieć obok mnie w teatrze. W efekcie końcowym kilka miesięcy później wylądowałyśmy razem na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Gdzie zgubiłam ładowarkę.
Ładowarka przepadła gdzieś w biurowym pokoju, tuż po wywiadzie przeprowadzonym z Jerzym Antczakiem. Po prostu rozpłynęła się w powietrzu, jak to często bywa z moimi rzeczami. Przez pół wyjazdu cierpiałam na wiecznie rozładowany telefon, przez co nie zrobiłam sobie zdjęcia ze spotkanym w windzie Sewerynem. A prawdę mówiąc, nie zrobiłam tego zdjęcia, bo głupio wpatrywałam się w trzymanego w dłoni drinka (którego smak pamiętam do dziś!) i starałam się zachowywać względnie normalnie, co zaowocowało życzeniami dobrej nocy.
Któregoś dnia zgubiłam tablet, który na szczęście znalazł się na drugi dzień w klasie od angielskiego, w której uczyłam dzieciaki. W przypływie radości nie rozstawałam się z nim cały dzień, przeglądając repertuary teatrów, ze szczególnym uwzględnieniem Teatru Polskiego w Warszawie. Trafiłam akurat na informację o Niżyńskim. I drogą przypadku rozpoczęłam swoją przygodę z Fundacją Kamila Maćkowiaka.
W jednym z łódzkich teatrów zgubiłam swoją wydrukowaną na zajęcia z kultury brytyjskiej recenzję Białej bluzki. Znalazł ją ktoś przypadkowy, odnalazł mnie po zapisanym na kartce nazwisku na Fejsbuku i wysłał linka do Szkoły Krytyki Teatralnej. Tak trafiłam do Siennej, gdzie spędziłam najlepszy tydzień wakacji, poznałam teatralnie pozytywnych ludzi i zarwałam kilka nocy podczas redagowania Melpomeny, zwycięskiej gazety.
W pierwszych dniach w Pradze zgubiłam kupioną kilka dni wcześniej czapkę. Czapki nie odnalazłam, ale jeszcze tego samego dnia wylądowałam w praskim Teatrze Narodowym, zakochując się po uszy w czeskiej operze i rozpoczynając swoją wędrówkę po stołecznych teatrach.
Zabrzmi to banalnie, ale za każdym razem, gdy coś gubię, odnajduję coś dużo bardziej ważnego. Jakby świat chciał zrekompensować mi stratę, choć przecież to nie wina świata, ale tylko i wyłącznie mojego roztrzepania.
Wczoraj zgubiłam bardzo ważne dla mnie zdjęcie. Za to zdjęcie musi zdarzyć się coś przełomowego. Już dzisiaj, od samego rana, masa dobrych wiadomości. Czekam więc z uśmiechem na Nowy Rok, życząc sobie by był tak dobry jak poprzedni. A nawet lepszy. W końcu każdy kolejny okazuje się bardziej ekscytujący.
I wam życzę tego samego.

A jeśli jakoś wam niewygodnie obok ludzi, w czasie, w miejscu, w którym się znaleźliście, zgubcie się. Tak zwyczajnie.

Próbowałam zmierzyć ten rok liczbą obejrzanych spektakli, ale po pierwsze - upłynęły trzy lata od matury i moje umiejętności matematyczne osiągnęły poziom zerowy, a po drugie - po pięćdziesiątym trzecim znalezionym w mieszkaniu bilecie zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem nie jestem jeszcze bankrutem i to pytanie zagościło w mej głowie na dłużej. 
Do zobaczenia w 2016 roku w teatrze!








piątek, 18 grudnia 2015

Shirley, Elżbieto, Agnieszko, Marto, Antonino, (...), wszystkiego najlepszego...

To jeden z tych wpisów, które zaczynają się od ciszy, bo brakuje słów wystarczających. Jest więc cisza, potem długo, długo nic i dopiero gdzieś za zakrętem (!) kilka słów, wciąż zbyt małych i nic nie znaczących.
Dla mnie zawsze na pierwszym miejscu jako Elżbieta/Krystyna z Białej bluzki  i Marta/Krystyna z Tataraku. Może dlatego, że tam jest jej najwięcej z Niej samej? Dla mnie bardziej niż aktorka, reżyserka, felietonistka, …, po prostu człowiek. Taki człowiek w odniesieniu do którego, po raz pierwszy w życiu, użyłam słowa autorytet. Słowa, od którego długo uciekałam, nie dopuszczając nawet cienia możliwości, że może zostać użyte w kontekście szerszym od rodzinnego.
Lubię jak Ona żyje. Lubię jak gra, oczywiście, ale chyba bardziej lubię jednak obserwować jak żyje. Jakoś intensywniej, bez szeregów i z dużą wrażliwością, bez obojętności, zawsze na czas pomimo braku czasu. Mnie też interesuje takie życie. To dzięki Niej zrozumiałam, że w szeregu nie chcę stać, w szeregu ziewać, gnić i spać. To przez Nią mam wyrzuty sumienia, gdy pośpię zbyt długo i przez Nią wróciłam do pisania listów. Przez Nią też zatrzymuję się czasem na środku ulicy tylko po to, żeby poobserwować ludzi, przekonując się, że to oni są źródłem wszystkich najlepszych opowieści, pomysłów i inspiracji. Przez Nią – osobiście albo przez Nią – dzięki roli, w którą się wciela.
Mało jest dzisiaj aktorów, którzy pamiętają o tym na jak dużą odpowiedzialność skazuje ich scena. Czują się jak władcy, bo wszyscy na nich patrzą i są podziwiani, a tymczasem ich prawdziwą władzą jest możliwość ingerowania w życie ludzi siedzących na widowni. Przecież tak często po spektaklu zmienia się wiele, a czasem nawet wszystko. A jeśli nie wszystko i nie tak wiele, to zawsze chociaż trochę.
Po każdym spektaklu Jandy wychodzę spokojna (w przenośni, bo tak naprawdę rozdygotana i rozemocjonowana) o swoje zmiany, przekonana, że nic mi się nie stanie o tego kręcenia się w głowie i przyspieszonego serca, że nawet jeśli podejmę życiową rewolucję – będzie to właściwa decyzja. Taką pewność daje mi Janda na scenie. Aktorka, która wie, na czym polega władza w teatrze.
Egoistycznie życzę sobie (w dniu Jej urodzin), żeby żyła wiecznie, bo nie wyobrażam sobie swojego życia bez wzruszeń i poruszeń na jej spektaklach i bez impulsów do tworzenia po każdym wysłuchanym czy przeczytanym z nią wywiadem, i bez premier nowych filmów z jej udziałem, i bez ludzi poznawanych dzięki niej.
Jeszcze dla Niej: nie-świętego spokoju, wyciszonych telefonów w teatrze, ciepłych herbat z mlekiem na stoliku, niezmieniającego się placu w Siennie, psów czekających co wieczór, śmierci srelków-pudelków, zielonych świateł w drodze do domu, białych lilii i bycia ogromnym jak los i małym jak kos.

Wszystkiego najlepszego, Moja Naj!


Spoufaliłam się bezpośrednią formą tego wpisu, ale pisząc o Niej w trzeciej osobie udało mi się złapać jaki-taki dystans.

wtorek, 8 grudnia 2015

Rozmowy, do których się wraca, czyli o książce "Aktorki. Portrety".

Nigdy nie pisałam recenzji książek. Sama też nie czytam takich recenzji, kurczowo trzymając się stwierdzenia, że książki po okładce i recenzjach się nie ocenia. Ale przecież równie dobrze można powiedzieć to o spektaklach czy filmach. Na horyzoncie pojawił się tytuł, o którym zamarzyłam napisać i wiedziałam, że nie mogę przejść obok niego obojętnie. Nie o mnie ma być jednak ten wpis, ale o czternastu absolutnie wybitnych kobietach i dziennikarzu, któremu udało się – po raz drugi – stworzyć moją osobistą świętą księgę wywiadu, czyli o książce Łukasza Maciejewskiego Aktorki. Portrety.
Podczas którejś wiosennej wyprawy do BUŁ-y (dla niewtajemniczonych BUŁ-a łódzka nie jest miejsca, gdzie można najeść się bułek, ale miejscem, gdzie zaopatrują się głodni wiedzy mole książkowi, skrótem – Biblioteka Uniwersytetu Łódzkiego) po raz kolejny straciłam głowę w dziale teatru. Tak to już jest z moimi wędrówkami po bibliotekach, że zaczynam je od nazwiska Osiecka, a kończę na kulturze, w której przepadam na dłużej. Gdzieś pomiędzy Kantorem, Jandą a Pszoniakiem mignęły mi Aktorki. Spotkania. Miałam już kilka książek w dłoni, a biblioteka umożliwia wypożyczenie tylko pięciu pozycji, więc odłożyłam na półkę filozoficzne wywody o teatrze i zagłębiłam się w lekturze rozmów ze znanymi kobietami kina i teatru. WsiZagięty narożnik: 2ąknęłam na pół dnia, czytałam łapczywie i co chwila robiłam wielkie oczy ze zdziwienia, że można tak zwyczajnie i tak pięknie rozmawiać z drugim człowiekiem.
Gdzie pomiędzy piątą a dwudziestą konferencją na Festiwalu Filmowym Gdyni zdobyłam wpis do książki (tę z biblioteki oddałam i jeszcze tego samego dnia kupiłam sobie w księgarni książkę do swojej własnej kolekcji). I czekałam niecierpliwie dla listopad, niecierpliwiąc się tym bardziej, że wiedziałam już o pojawieniu się w drugiej części rozmowy z Krystyną Jandą.
A w listopadzie czytałam. W kolejności nieprzypadkowej, zaczynając od Jandy, poprzez Zajączkowską, Komorowską, Barańską… Każdą historię oddzielałam herbatą lub gorzką kawą, żeby przez własną łapczywość nie zgubić puenty, innej po każdej rozmowie. Dodałam kilka tytułów filmów do mojej listy Obejrzyj zanim umrzesz, bo inaczej to będzie smutna śmierć. Na niektóre bohaterki spojrzałam przychylniej, w innych jeszcze bardziej się rozkochałam, od każdej czegoś nauczyłam. Po skończeniu, zaczęłam czytać od początku, będąc świadoma, że ani herbata, ani kawa nie mogła pomóc naprawdę  i na pewno przeoczyłam wiele znaczących detali. Prawda jest taka, że to książka wielowymiarowa, naszpikowana sentencjami, pozwalająca spojrzeć inaczej na historię, kino, teatr.

Prawda jest też taka, że sięgnę po nią jeszcze nie raz. Bo to nie tylko przykład dobrego dziennikarstwa (za którym, jako studentka dziennikarstwa, nieustannie gonię i często nie mogę spotkać), ale przede wszystkim lekcja umiejętności słuchania i rozmowy.


środa, 25 listopada 2015

Jestem teatrofilem, czyli zboczeńcem, heretykiem i złem całego świata.

Zawsze cieszę się, gdy zaczyna się mówić o teatrze. Gdy głos zabierają nie tylko ci, którzy na scenie lub widowni spędzają połowę swojego życia, ale także ci, którzy z kulturą wysoką stykają się tylko raz na jakiś czas. Brakuje mi rozmów o tym, co dzieje się za kurtyną i o tym, jakie myśli krążą podczas spektakli w głowach ludzi siedzących w mniej lub bardziej wygodnych fotelach teatralnych. Chociaż teatr opiera się na interakcji, zazwyczaj interakcji brak, nie licząc zasłyszanych w foyer kilka wypowiedzi dotyczących wagi aktora albo brzydkiego kostiumu aktorki.
W końcu mówią! Wręcz krzyczą, przekrzykują się nawzajem, wytykają do siebie języki, straszą się krucjatami i seksem. Dwa obozy - konserwatywni kontra liberalni, święci kontra grzesznicy, różańcowi kontra heretycy. Wszyscy krzyczą o teatrze. A ja mam ochotę zatkać uszy.
Idą zmiany. Zmienił się rząd, zmieniają się ludzie, zmienia się teatr. Im dalej w las, tym więcej drzew. Ludzie chcą czegoś nowego, ludzie reagują na kontrowersje, ludzie chcą karmić się sensacją, więc teatr - jako interaktywne medium - reaguje na potrzeby człowieka. Nie wszystkim się to podoba, nie każdy to popiera, w końcu istnieje (podobno) coś takiego jak wolność wyrażania swoich poglądów. Tylko, że ta wolność jakaś kulawa. Bo albo zbyt rozbuchana, albo znikoma. Taka zapatrzona w siebie, daleka od tolerancji, jedyna słuszna.
Sztuka rządzi się swoimi prawami. To z użyciem jakich środków zostanie przedstawiona i czy uda jej się obronić zależy już jedynie od konkretnego artysty i konkretnej grupy odbiorców. Nie jestem zwolennikiem ani seksu, ani brutalności w teatrze. Nie tego tam szukam i nie to mnie porusza. Nie jestem też teatralnym apodyktykiem czy konserwatystą. Gonię za wolnością w każdej dziedzinie życia i naiwnie głoszę pacyfistyczne hasła. Nie macham nikomu przed oczami ani różaniec, ani krzyżem, ani sztucznym penisem, ani pistoletem. I tego samego oczekuję od innych.
Gdy więc krzyczą, mam ochotę zatkać uszy. Zatkać uszy na prawicowe dywagacje na temat wolności w sztuce, które nijak mają się do rzeczywistości. Zatkać uszy na modlitwy, które nie świadczą wcale o dojrzałości religijnej, ale są przykładem na to, co fanatyzm robi z człowiekiem. Zatkać uszy na komentarze, że w dzisiejszych czasach wstrząsnąć widzem w teatrze może tylko seks albo śmierć na scenie. Zatkać uszy na płynące zewsząd pytania, które tak czy siak zostają bez odpowiedzi, bo znowu trwa polsko-polska wojna, która tak naprawdę nic wspólnego ze sztuką nie ma, a jest jedynie sposobem wyładowania politycznych frustracji.
Znajomi z zagranicy już nie pytają się mnie czy spadł w Polsce śnieg, czy Kraków jest ładnym miastem ani czy Polacy piją rzeczywiście dużo wódki, ale o to, jak tak naprawdę wygląda sprawa wrocławskiego teatru. Czechom odpowiadam, że to oni powinni odpowiedzieć mi na to pytanie - w końcu sprawcami całego zamieszania są czescy aktorzy porno. Wszystkich innych obdarzam zawstydzonym uśmiechem, próbując wytłumaczyć w jakiś nieupokarzający sposób mentalność Polaków.
Mówmy więc o teatrze. Piszmy o teatrze. Chodźmy do teatru. Nie chodźmy do teatru, jeśli mamy się wściekać na spektakl, który uważamy za zły, niemoralny, zabierający nam cenny czas. Płaczmy w teatrze. Śmiejmy się w teatrze. Wychodźmy z teatru lepsi, mądrzejsi albo chociaż bogatsi o nowe doświadczenia. Spotykajmy się przy kawach, herbatach czy winach, żeby podzielić się teatralnymi przemyśleniami. Ale nie przenośmy na teatralne sceny naszych osobistych frustracji. Nie patrzmy na teatr przymkniętymi oczami, ale otwartym sercem. 



Pozdrawiam Was z przymrużeniem oka,
ja - zboczeniec idący jutro do teatru



czwartek, 29 października 2015

Wszędzie dobrze, ale... No gdzie najlepiej?

Są miejsca, za którymi się tęskni. Są miejsca, do których zawsze się wraca. Są miejsca, o których myśli się nawet wtedy, gdy jest się w innym - piękniejszym nawet - miejscu. Są miejsca, o których mówi się z czułością, miejsca, które nazywa się domem.
Za tydzień wracam do domu. Po półtora miesiąca w Pradze pakuję najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka i jadę na dwa dni do miejsca, gdzie powietrze pachnie szczęściem (jaki to banalny i jednocześnie jaki prawdziwy zwrot). Jadę do domu, żeby poczuć się beztrosko, zapomnieć o bożym i nie-bożym świecie, wypić kawę z ludźmi, którzy dzielą moją pasję, usiąść na chwilę w ogrodzie i myśleć o niczym, wzruszyć się i poruszyć, zaśmiać i zamyślić. W przyszły piątek wsiadam w autobus i jadę do Warszawy. Jadę do Teatru Polonia.
To miejsce - o którym mówię czasem moje miejsce na ziemi - obchodzi dziś urodziny. Piszę w dzień, a w dzień zawsze brakuje mi słów, a jeśli już je znajduję, wydają mi się śmieszne, zbyt małe, zupełnie nieodpowiednie do tematu. Milknę zawsze, gdy wiem, że muszę napisać o czymś, co wywołuje u mnie silne emocje. Może dlatego tak koślawie wychodzi mi pisanie o teatrze. Zawsze w tym pisaniu za mało miłości, słowa jakieś nieczułe, oschłe, nigdy idealne.
A teraz mam napisać o dziesięciu latach Teatru Polonia. Mam napisać o miejscu, które - nie boję się tych słów, choć są tak intymne, że czerwienię się, pisząc je - wpłynęło na to, kim jestem, zmieniło moje myślenie o świecie, dało mi pogląd na sprawy małe i duże. Jak napisać; czego życzyć? Nie wiedziałam tego o poranku, choć zaczynałam pisać z kubkiem kawy w dłoni, a kawa zawsze rozjaśnia myśli. Nie wiedziałam w południe, choć w głośnikach słychać było muzykę, która zawsze pomaga mi odnaleźć wenę. Nie wiem teraz, choć wróciłam właśnie ze spaceru po jesiennym parku, piję drugą kawę, a w perspektywie wieczoru czai się na mnie spektakl teatralny. Może wiedziałabym w środku nocy, pisząc półsennie, ale nie lubię składać życzeń na ostatnią chwilę. 
Życzę czułości - widzów do teatru i teatru do widzów. Tej czułości, do której nie można nie wrócić. Rodzinnej atmosfery, która nie pozwala odczuć granicy pomiędzy sceną a widownią. Mądrej beztroski i mądrych wariatów, którzy nie przechodzą obojętnie obok sztuki. Wciąż żywego dialogu i braku ciszy. Chyba, że ciszy potrzebnej, przyjacielskiej - tej życzę. Niegasnącej umiejętności budzenia do życia i do dobra. Odwagi w realizacji marzeń bezczelnych. 



Wracam do teatru. Do miejsca, które potrzebowało zaledwie minuty, żeby skraść moje serce i dla którego jestem w stanie zrezygnować z wielu rzeczy, wcale nie mniej ważnych. Wracam do domu. Bo przecież wszędzie dobrze, ale... w Polonii najlepiej.