Nikogo już nie dziwią moje
wędrówki. Pociągi, bilety, teatry, festiwale, książki, koncerty, spotkania na kawę w drugim końcu Polski. Mama już
nie złości się przez telefon, pies zaskoczony nie może wyjść z podziwu, gdy
widzi mnie częściej niż raz na miesiąc, babcia rozumie chyba najlepiej – gdzieś
pomiędzy jednym różańcem a drugim dopytuje o każde moje marzenie. Nikogo już
nie dziwią moje wędrówki, bo myślą, że taka jestem - ambitna, zdeterminowana…
itede, itepe. A ja jestem zwyczajnym tchórzem. Bardzo się boję, tyle.
Stojąc po bułki w sklepie,
przeglądając o poranku portale informacyjne, słuchając przypadkowych rozmów w
autobusach, dzwoniąc do przyjaciół, odczytując listy. O każdej porze dnia i
nocy. Nawet śpiąc, bo w snach wcale nie jest inaczej.
Poumierali. Iskierki pogasły. Bowie,
Rickman, Grałek, Żuławski, Eco. Gdzieś pomiędzy jedną moją podróżą a drugą.
Gdzieś pomiędzy jednym moim spektaklem a drugim. Pomiędzy jednym a drugim
koncertem. Pomiędzy jedną a drugą książką. Pomiędzy i definitywnie, na amen, na
idź do diabła albo do nieba. Jak gdyby nigdy nic. Jakby tak było można. Jakby
nie było niczego złego w czarno-białej fotografii i banalnym tytule Nie żyje… . Jakby to była wiadomość jak
każda inna – nic nie znacząca, omijana wzrokiem, powszechna. Jakby wcale nie
zakręciło mi się w głowie i nie przygryzło warg do krwi. Jakby.
Gnam, bo się boję. Że jak nie ten
spektakl, to już żaden następny. Że jak nie ten koncert, to już nigdy więcej.
Że jak nie ta noc nieprzespana przez książkę, to już potem za późno. Że jak nie
dzisiaj kawa z mlekiem, to dopiero po drugiej stronie, której istnienie
poddawane jest wątpliwościom. Że się skończy tak jak z Osiecką, z którą
przecież inaczej skończyć się nie mogło, bo nikt nie wybiera czasu, w jakim się
rodzi i umiera. Że się kiedyś obudzę z krótkim zdaniem na ustach, które już nie
będzie miało adresata. Więc gnam. Zazwyczaj w gonitwie gubi się człowieka, a ja gnam za człowiekiem.
Bo nie marzę o domu z basenem.
Telewizorze na całą ścianę. Garderobie pełnej ubrań od największych projektantów. Przeleżanych
podróżach do ciepłych krajów, w których jedynym zajęciem jest picie drogich
drinków.
Marzę o kawie wypitej we
wszystkich kawiarniach na całym świecie, w towarzystwie ludzi, którzy znaczą
dla mnie wszystko albo chociaż wiele. O rozmowach, które zmieniają życie. O
uściskach, które dają siłę jeszcze kilka lat później. O wspólnym siedzeniu na scenie,
trawie, plaży, skale, ławce. O tym, żeby być na czas, nie zapominając, jakie to
ważne, najważniejsze. Żeby nigdy tego czasu nie przeleżeć, nie przenudzić, nie
przetrwonić, nie przegrać. Żeby zdążyć być tu i tam. Zdążyć ze swoim czasem i
czyimś czasem. Zdążyć przed Panem Bogiem.
Zaczytuję się w Osieckiej,
ulegając jej sposobom próby obłaskawienia śmierci. Zasłuchuję się. Umierają, co słabsi wśród ptaków. A co,
gdy umierają najsilniejsi?...
Dziś w nocy wróciłam z koncertu
Magdy Umer. Przeczytałam o Umberto Eco. Zrównoważyły się siły. Jeden-jeden. Gdy
gonię - jakkolwiek by nie było smutno, jest lepiej. Trochę mniej się boję.
I tak naprawdę lubię ten strach.
Dzięki niemu żyję na całość. Nie po łepkach. Nie na żarty. Nie na odwal się.
Żyję tak, jak uczyli mnie w hospicjum – co
do minuty, ciesząc się, że trwa. Że jest jeszcze czas.
Ani kawy.
Ani rozmów.
Przede wszystkim.
To jest wpis smutny smuteczkiem ładnym. I podszyty niegasnącym optymizmem - że wrogiem jest tylko czas, wszystko inne - sprzymierzeńcem. Dzięki temu marzenia spełniają się w tempie zatrważającym. Jeśli się mądrze gna.